FCB vs. Betis Sevilla
Opis wydarzenia
Na kolejny wyjazd FCBP do stolicy wybraliśmy się na mecz pomiędzy FC Barcelona a drużyną z Andaluzji - Betisem Sewilla. Nad ranem 10 maja z wrocławskich Bielan wyruszył w kierunku serca Katalonii autokar pełen Cules z całej Polski - Cules żądnych obejrzenia na żywo w akcji grę swojego ukochanego klubu, a także pragnących poznać i zrozumieć dogłębniej kulturę i niepowtarzalność tego regionu.
Od początku wyjazdu dało się zauważyć szampańskie nastroje towarzyszące wszystkim uczestnikom i już od pierwszych godzin jazdy niestraszna była dla nas wizja spędzenia w autobusie prawie 30 godzin. Podczas przejazdu przez Niemcy i Francję nie można było jednak mówić o nudzie - organizatorzy wyjazdu zadbali o wzbudzenie najpiękniejszych wspomnień i zarazem najważniejszych wydarzeń z historii FC Barcelony ostatnich lat. Stąd powszechnym entuzjazmem przyjęta została projekcja pamiętnego paryskiego finału LM z 17 maja. Retrospekcje przeplatane były piłkarskimi rozważaniami, tudzież grą w karty czy też dogłębnym poznawaniem szkockiej kultury.
O świcie 12 maja wjechaliśmy na przedmieścia Barcelony. U blasku wschodzącego Słońca przywitały nas zabudowania jednego z piękniejszych miast świata, miejsca pełnego urokliwych zaułków i zabytkowych budowli. Ciężko opisać słowami widok budzącego się do życia serca Katalonii, które w przeciągu kilkunastu minut zaczyna tętnić życiem ulic i jej mieszkańców budzących się do życia.
Wraz przekroczeniu granic miasta, autokar skierował się do Parku Güell - w tym miejscu dobiegła końca nasza długa podróż. Zmęczeni, ale usatysfakcjonowani z dotarcia do upragnionego celu udaliśmy się na zwiedzanie wspomnianego parku - w tym czasie organizatorzy dokonywali meldunku wycieczki. Park stał się miejscem w którym odbył się pierwszy prawdziwy koncert fleszy aparatów polskich Cules - ustępował on jedynie błyskom wydobywanym przez aparaty azjatyckich turystów, co zresztą specjalnie nie dziwi.
Po pierwszym kontakcie z kulturą i zabudową miasta, udaliśmy się do naszego hostelu, położonego w okolicy Parku Guell. Miejsce naszego noclegu mieściło się w starej, ale i stylowej kamieniczce, przez co oddawało ono klimat Barcelony. Po szybkim zakwaterowaniu (i rozstrzygnięciu sporów "lokacyjnych" typu: "Ty śpisz na górnej części łóżka piętrowego, bo ja mam lek wysokości") i zapoznaniu się z hotelem (ku uciesze niektórych, okazało się ze do powszechnego użytku dostępny jest bliżej niezidentyfikowany komputer stacjonarny z dostępem do Internetu. W końcu każde miejsce jest dobre do nabicia postów na VeBie ;) , w mniejszych grupkach udaliśmy się na zwiedzanie okolicy. Zwiedzanie dość szybko przekształciło się w akcje poszukiwawczą sławnego chyba już na cała Europę piwa marki Estrella Damm, co po wielu przygodach i problemach (głównie natury lingwistycznej) zostało uwieńczone degustacją tego orzeźwiającego, schłodzonego trunku.
Pierwszym punktem wycieczki obrany został słynny deptak La Rambla prowadzący od Plaça de Catalunya w centrum do pomnika Krzysztofa Kolumba na nabrzeżu. Zazwyczaj pełen jest ulicznych przedstawień, straganów i kawiarenek na wolnym powietrzu. La Rambla kipi życiem przez całą dobę. Jest to miejsce, w którym można kupić dosłownie wszystko - od wszelakich gadżetów związanych z FCB - w których barwach aż promienieją sklepowe witryny, po - co może dziwić niejednego Cule - szaliki stołecznej drużyny z Madrytu... Jednakże pamiętać należy ze Les Rambles (katal.) to w dużej mierze miejsce nastawione głównie na handel (bez skrupułów), prowadzony głównie przez Pakistańczyków. O dziwo wśród wielu można znaleźć dobrych "przyjaciół" witających potencjalnych klientów łamaną angielszczyzną "Oł łelkom in maj szop! Its jor laki dej! Aj hew god prajs for ju!" No cóż... takim zachętą może ulec nawet największy sknera ;)
La Rambla prowadzi do pomnika Krzysztofa Kolumba (pomnik to w rzeczywistości wieża widokowa z której można podziwiać panoramę miasta), za którym znajduje się wielki port morski - w którym duża część wycieczki osiadła w godzinach wieczornych, by w spokoju delektować się morską bryzą i smakiem miejscowych specjałów.
Drugiego dnia, po zjedzeniu śniadania udaliśmy się do głównego punktu naszego wyjazdu - do samego Serca Katalonii, do kompleksu sportowego FC Barcelony. Mimo dość dużej odległości - podróż dzięki metro (tj. jednemu z lepszych wynalazków XX wieku - Warszawa w porównaniu z Barceloną ma namiastkę tego cudu techniki) minęła szybko i przyjemnie. Stojąc tak blisko tego kolosa mieszczącego blisko 100 tys. osób, człowiekowi przez myśl przechodzą różne wspomnienia, te wspaniałe ale i te smutne chwile z historii klubu - w tym momencie wielu z nas zdało sobie sprawę że właśnie nasze marzenia zostają urzeczywistnione. Po kilku chwilach letargu ruszyliśmy zdecydowanym krokiem do Botigi (oficjalny sklep FC Barcelony - którego dochód roczny można spokojnie przyrównać do rocznego PKB niejednego małego państwa) - gdzie wielu Cules dokonało już pierwszych zakupów (jednakże prawdziwy "wysyp" gotówki jak się później okazało miał miejsce dwa dni później - w poniedziałek). Po wstępnym zapoznaniu się z całym kompleksem i kolejną powodzią fleszy polskich aparatów (i tu Azjaci znów byli lepsi od nas) znacznie większa część wycieczki udała się do Palau Blaugrana, położonego kilkadziesiąt metrów od Camp Nou w celu obejrzenia (i gorącego dopingowania!) drużyny Winterthur FC Barcelona. Po zajęciu miejsc tuż za jedną z tablic, na kilkanaście minut przed meczem polscy kibice ruszyli do zagrzewania hali. Tu można pochwalić dość dużą kreatywność "naszych', którzy rwąc darmowe numery gazetki dostępnej dla każdego, kto kupił bilet - zapoczątkowali (znaną już prawdopodobnie w całej Katalonii) akcję "rviemos rviemos", pod kryptonimem której kryją się zmasowane "zrzuty" konfetti z wspomnianej wcześniej gazety. Dziwne? Chyba jednak nie, bo kilkoro rodowitych Katalończyków wspomagało w tym Polaków, świetnie się przy tym bawiąc. Mecz Winterthuru był z założenia swoistym wprowadzeniem nas w atmosferę związaną z dopingowaniem barw Blaugrana! Dość ciekawą oprawę spotkania sprawiła jedna z miejscowych Penyi - która gromkimi okrzykami i dźwiękami bębnów dopingowała koszykarzy. Mecz stał na bardzo wysokim poziomie - wyróżniającymi się zawodnikami byli niewątpliwie: Vázquez, Nawarro czy Lakovic.
Była to sobota wieczór... dzięki telefonii komórkowej, wprost z Polski dostawaliśmy informację odnośnie meczu Realu Madryt z Espanyolem - dobre nastroje po pierwszej połowie (po której Real przegrywał 3:1) diametralnie się zmieniły po końcowym gwizdku w Madrycie - spotkanie zakończyło się niespodziewanie wygraną stołecznych 4:3 (co później okazało się wielce szkodliwe dla FCB w skutkach). Po spotkaniu udaliśmy się ponownie na zwiedzanie miasta i ponowne zasmakowanie nocnego życia.
Plan trzeciego dnia był dość napięty - to właśnie dziś Barcelona podejmowała drużynę z Sevilli - danie główne wyjazdu, jednakże po drodze mieliśmy jeszcze kilka "przystawek" a mianowicie: mecz Cifecu Barcelona (sekcja piłki ręcznej FCB) a także spotkanie Barcy B. Po szybkim zjedzeniu śniadania w naszym hostelu wyruszyliśmy metrem w stronę kompleksu FCB.
Naszym pierwszym celem tego dnia było Mini Estadi, gdzie Barca B grała swój mecz. Po przyjeździe, okazało się że kibice z Polski stanowią ok. 1/3 całej frekwencji stadionu. A warto dodać ze wejście na mecz Barcy B jest darmowe za okazaniem biletu na mecz pierwszej drużyny. Biorąc pod uwagę grę gospodarzy, mecz stał niestety na bardzo niskim poziomie - całe spotkanie przechodziła wschodząca gwiazda FCB - Gio Dos Santos, a bramkarz Barcy B Ruben swoimi "interwencjami" nie był w stanie tego dnia przekonać do siebie kibiców. Małym barwnym akcentem spotkania była niewątpliwie flaga polskiej Peny wywieszona na trybunach. Mecz skończył się wynikiem 3:1 dla gości - co teoretycznie oznaczało ze Barcelona B spada ligę niżej...
W smutnych humorach udaliśmy się do Palau Blaugrana. Dość szybkie przybycie do hali sprawiło że uzyskaliśmy bardzo dobre miejsca, praktycznie tuż przy parkiecie. Uzbrojeni po zęby w klubowe barwy a także "klaskacze" (darmowe, rozdawane przed meczem pary "łapek", które przy poruszaniu nimi uderzały o siebie wydając głośny dźwięk). Z autopsji wiem, że po dziś dzień jest to jeden z lepszych sposobów do wyprowadzenia z równowagi drugiej osoby. Już przed meczem pokazaliśmy co to znaczy "kibic z Polski". Atmosfera na Cifec'u była o wiele lepsza niż na Winterthurze. Być może dlatego, że był to mecz ważniejszy - patrząc z perspektywy ułożenia w tabeli. Niektórzy z nas mieli okazje poznać kilku Katalończyków i powymieniać z nimi opinię podczas meczu. Mecz kończył się na 15 minut przed rozpoczęciem gry na Camp Nou - chyba nie muszę pisać co było dla nas priorytetem, dlatego końcówkę meczu oglądaliśmy na stojąco. Ostatecznie spotkanie zakończyło się remisem 27:27. Po wyjściu z Palau Blaugrana, udaliśmy się zdecydowanym krokiem/biegiem w stronę Camp Nou, przedzierając się przez tłumy kibiców odzianych w bordowo-granatowe koszulki.
Szybka kontrola przy wejściu - bilety sprawdzone i już możemy ujrzeć od środka stadion Barcelony - tego nie da opisać się słowami, jedno jest pewne robi wrażenie, które zostanie w głowie do końca życia. Po szybkim zajęciu miejsc, mogliśmy już tylko czekać na magiczną "godzinę 0", czyli rozpoczęcie spotkania. Po krótkiej chwili na płytę stadionu wybiegły obie drużyny - Barcelona w swoich tradycyjnych domowych strojach, przeciwnicy natomiast w typowych dla siebie koszulkach w biało-zielone pasy.
Doping na Camp Nou rozmija się troszkę z wyobrażeniem - nie są to gromkie okrzyk, przeplatane owacją na stojąco... jest to bardziej atmosfera "piknikowa" tj. spokojna, która ożywa przy strzeleniu bramki przez gości. Fakt, kibicie próbowali kilka razy zrobić przysłowiową falę - jednakże nie spotkało to się z większą aprobatą ze strony całego stadionu. Co do samego spotkania - każdy z nas wie jak ono przebłagało i jak się skończyło. Cóż, najsmutniejsze jest to, że po tym remisie Barcelona zleciała na drugie miejsce w tabeli - tracąc pozycje lidera na koszt Realu Madryt. Jak się okazalo nie zmieniło się to już do końca sezonu. Przygnębiająca atmosferę może podkreślić fakt wywieszenia przez katalońskich kibiców transparentu: "Vergonya" (wstyd, hańba).
W smutnych nastrojach, opuszczaliśmy stadion, ten wieczór spędziliśmy w pesymistycznych nastrojach, zastanawiając się nad przyczynami takiego wyniku...
Ostatni dzień naszego pobytu w Barcelonie to czas zwiedzania. Tu już każdy może wpisać praktycznie co innego, bo każdy poświęcał czas na inne miejsca warte zobaczenia. Wspólnie (tj. większą grupą) udaliśmy się na zwiedzanie zabytkowej katedry Sagrada de Familia. Część osób udała się na wzgórze Montjuic, inni poświęcili czas na zwiedzanie portu i Oceanarium. Późniejszym popołudniem spotkaliśmy się wspólnie zakupach w FC Botiga (mogę tylko napisać ze wspomogliśmy klub FC Barcelona konkretną sumę europejskiej waluty). Wieczorem udaliśmy się w miejsce, które było początkiem naszej przygody z Barcelona - pod Park Guell. Tu, między palmami, odbyło się świętowanie urodzin jednego z naszych przyjaciół - Bambosha, a także mały mecz "piłki nożnej" pomiędzy dwoma drużynami utworzonymi przez polskich Cules.
Następnego dnia z samego rana opuściliśmy Barcelonę.
AUTOR: eLIPeA
Na kolejny wyjazd FCBP do stolicy wybraliśmy się na mecz pomiędzy FC Barcelona a drużyną z Andaluzji - Betisem Sewilla. Nad ranem 10 maja z wrocławskich Bielan wyruszył w kierunku serca Katalonii autokar pełen Cules z całej Polski - Cules żądnych obejrzenia na żywo w akcji grę swojego ukochanego klubu, a także pragnących poznać i zrozumieć dogłębniej kulturę i niepowtarzalność tego regionu.
Od początku wyjazdu dało się zauważyć szampańskie nastroje towarzyszące wszystkim uczestnikom i już od pierwszych godzin jazdy niestraszna była dla nas wizja spędzenia w autobusie prawie 30 godzin. Podczas przejazdu przez Niemcy i Francję nie można było jednak mówić o nudzie - organizatorzy wyjazdu zadbali o wzbudzenie najpiękniejszych wspomnień i zarazem najważniejszych wydarzeń z historii FC Barcelony ostatnich lat. Stąd powszechnym entuzjazmem przyjęta została projekcja pamiętnego paryskiego finału LM z 17 maja. Retrospekcje przeplatane były piłkarskimi rozważaniami, tudzież grą w karty czy też dogłębnym poznawaniem szkockiej kultury.
O świcie 12 maja wjechaliśmy na przedmieścia Barcelony. U blasku wschodzącego Słońca przywitały nas zabudowania jednego z piękniejszych miast świata, miejsca pełnego urokliwych zaułków i zabytkowych budowli. Ciężko opisać słowami widok budzącego się do życia serca Katalonii, które w przeciągu kilkunastu minut zaczyna tętnić życiem ulic i jej mieszkańców budzących się do życia.
Wraz przekroczeniu granic miasta, autokar skierował się do Parku Güell - w tym miejscu dobiegła końca nasza długa podróż. Zmęczeni, ale usatysfakcjonowani z dotarcia do upragnionego celu udaliśmy się na zwiedzanie wspomnianego parku - w tym czasie organizatorzy dokonywali meldunku wycieczki. Park stał się miejscem w którym odbył się pierwszy prawdziwy koncert fleszy aparatów polskich Cules - ustępował on jedynie błyskom wydobywanym przez aparaty azjatyckich turystów, co zresztą specjalnie nie dziwi.
Po pierwszym kontakcie z kulturą i zabudową miasta, udaliśmy się do naszego hostelu, położonego w okolicy Parku Guell. Miejsce naszego noclegu mieściło się w starej, ale i stylowej kamieniczce, przez co oddawało ono klimat Barcelony. Po szybkim zakwaterowaniu (i rozstrzygnięciu sporów "lokacyjnych" typu: "Ty śpisz na górnej części łóżka piętrowego, bo ja mam lek wysokości") i zapoznaniu się z hotelem (ku uciesze niektórych, okazało się ze do powszechnego użytku dostępny jest bliżej niezidentyfikowany komputer stacjonarny z dostępem do Internetu. W końcu każde miejsce jest dobre do nabicia postów na VeBie ;) , w mniejszych grupkach udaliśmy się na zwiedzanie okolicy. Zwiedzanie dość szybko przekształciło się w akcje poszukiwawczą sławnego chyba już na cała Europę piwa marki Estrella Damm, co po wielu przygodach i problemach (głównie natury lingwistycznej) zostało uwieńczone degustacją tego orzeźwiającego, schłodzonego trunku.
Pierwszym punktem wycieczki obrany został słynny deptak La Rambla prowadzący od Plaça de Catalunya w centrum do pomnika Krzysztofa Kolumba na nabrzeżu. Zazwyczaj pełen jest ulicznych przedstawień, straganów i kawiarenek na wolnym powietrzu. La Rambla kipi życiem przez całą dobę. Jest to miejsce, w którym można kupić dosłownie wszystko - od wszelakich gadżetów związanych z FCB - w których barwach aż promienieją sklepowe witryny, po - co może dziwić niejednego Cule - szaliki stołecznej drużyny z Madrytu... Jednakże pamiętać należy ze Les Rambles (katal.) to w dużej mierze miejsce nastawione głównie na handel (bez skrupułów), prowadzony głównie przez Pakistańczyków. O dziwo wśród wielu można znaleźć dobrych "przyjaciół" witających potencjalnych klientów łamaną angielszczyzną "Oł łelkom in maj szop! Its jor laki dej! Aj hew god prajs for ju!" No cóż... takim zachętą może ulec nawet największy sknera ;)
La Rambla prowadzi do pomnika Krzysztofa Kolumba (pomnik to w rzeczywistości wieża widokowa z której można podziwiać panoramę miasta), za którym znajduje się wielki port morski - w którym duża część wycieczki osiadła w godzinach wieczornych, by w spokoju delektować się morską bryzą i smakiem miejscowych specjałów.
Drugiego dnia, po zjedzeniu śniadania udaliśmy się do głównego punktu naszego wyjazdu - do samego Serca Katalonii, do kompleksu sportowego FC Barcelony. Mimo dość dużej odległości - podróż dzięki metro (tj. jednemu z lepszych wynalazków XX wieku - Warszawa w porównaniu z Barceloną ma namiastkę tego cudu techniki) minęła szybko i przyjemnie. Stojąc tak blisko tego kolosa mieszczącego blisko 100 tys. osób, człowiekowi przez myśl przechodzą różne wspomnienia, te wspaniałe ale i te smutne chwile z historii klubu - w tym momencie wielu z nas zdało sobie sprawę że właśnie nasze marzenia zostają urzeczywistnione. Po kilku chwilach letargu ruszyliśmy zdecydowanym krokiem do Botigi (oficjalny sklep FC Barcelony - którego dochód roczny można spokojnie przyrównać do rocznego PKB niejednego małego państwa) - gdzie wielu Cules dokonało już pierwszych zakupów (jednakże prawdziwy "wysyp" gotówki jak się później okazało miał miejsce dwa dni później - w poniedziałek). Po wstępnym zapoznaniu się z całym kompleksem i kolejną powodzią fleszy polskich aparatów (i tu Azjaci znów byli lepsi od nas) znacznie większa część wycieczki udała się do Palau Blaugrana, położonego kilkadziesiąt metrów od Camp Nou w celu obejrzenia (i gorącego dopingowania!) drużyny Winterthur FC Barcelona. Po zajęciu miejsc tuż za jedną z tablic, na kilkanaście minut przed meczem polscy kibice ruszyli do zagrzewania hali. Tu można pochwalić dość dużą kreatywność "naszych', którzy rwąc darmowe numery gazetki dostępnej dla każdego, kto kupił bilet - zapoczątkowali (znaną już prawdopodobnie w całej Katalonii) akcję "rviemos rviemos", pod kryptonimem której kryją się zmasowane "zrzuty" konfetti z wspomnianej wcześniej gazety. Dziwne? Chyba jednak nie, bo kilkoro rodowitych Katalończyków wspomagało w tym Polaków, świetnie się przy tym bawiąc. Mecz Winterthuru był z założenia swoistym wprowadzeniem nas w atmosferę związaną z dopingowaniem barw Blaugrana! Dość ciekawą oprawę spotkania sprawiła jedna z miejscowych Penyi - która gromkimi okrzykami i dźwiękami bębnów dopingowała koszykarzy. Mecz stał na bardzo wysokim poziomie - wyróżniającymi się zawodnikami byli niewątpliwie: Vázquez, Nawarro czy Lakovic.
Była to sobota wieczór... dzięki telefonii komórkowej, wprost z Polski dostawaliśmy informację odnośnie meczu Realu Madryt z Espanyolem - dobre nastroje po pierwszej połowie (po której Real przegrywał 3:1) diametralnie się zmieniły po końcowym gwizdku w Madrycie - spotkanie zakończyło się niespodziewanie wygraną stołecznych 4:3 (co później okazało się wielce szkodliwe dla FCB w skutkach). Po spotkaniu udaliśmy się ponownie na zwiedzanie miasta i ponowne zasmakowanie nocnego życia.
Plan trzeciego dnia był dość napięty - to właśnie dziś Barcelona podejmowała drużynę z Sevilli - danie główne wyjazdu, jednakże po drodze mieliśmy jeszcze kilka "przystawek" a mianowicie: mecz Cifecu Barcelona (sekcja piłki ręcznej FCB) a także spotkanie Barcy B. Po szybkim zjedzeniu śniadania w naszym hostelu wyruszyliśmy metrem w stronę kompleksu FCB.
Naszym pierwszym celem tego dnia było Mini Estadi, gdzie Barca B grała swój mecz. Po przyjeździe, okazało się że kibice z Polski stanowią ok. 1/3 całej frekwencji stadionu. A warto dodać ze wejście na mecz Barcy B jest darmowe za okazaniem biletu na mecz pierwszej drużyny. Biorąc pod uwagę grę gospodarzy, mecz stał niestety na bardzo niskim poziomie - całe spotkanie przechodziła wschodząca gwiazda FCB - Gio Dos Santos, a bramkarz Barcy B Ruben swoimi "interwencjami" nie był w stanie tego dnia przekonać do siebie kibiców. Małym barwnym akcentem spotkania była niewątpliwie flaga polskiej Peny wywieszona na trybunach. Mecz skończył się wynikiem 3:1 dla gości - co teoretycznie oznaczało ze Barcelona B spada ligę niżej...
W smutnych humorach udaliśmy się do Palau Blaugrana. Dość szybkie przybycie do hali sprawiło że uzyskaliśmy bardzo dobre miejsca, praktycznie tuż przy parkiecie. Uzbrojeni po zęby w klubowe barwy a także "klaskacze" (darmowe, rozdawane przed meczem pary "łapek", które przy poruszaniu nimi uderzały o siebie wydając głośny dźwięk). Z autopsji wiem, że po dziś dzień jest to jeden z lepszych sposobów do wyprowadzenia z równowagi drugiej osoby. Już przed meczem pokazaliśmy co to znaczy "kibic z Polski". Atmosfera na Cifec'u była o wiele lepsza niż na Winterthurze. Być może dlatego, że był to mecz ważniejszy - patrząc z perspektywy ułożenia w tabeli. Niektórzy z nas mieli okazje poznać kilku Katalończyków i powymieniać z nimi opinię podczas meczu. Mecz kończył się na 15 minut przed rozpoczęciem gry na Camp Nou - chyba nie muszę pisać co było dla nas priorytetem, dlatego końcówkę meczu oglądaliśmy na stojąco. Ostatecznie spotkanie zakończyło się remisem 27:27. Po wyjściu z Palau Blaugrana, udaliśmy się zdecydowanym krokiem/biegiem w stronę Camp Nou, przedzierając się przez tłumy kibiców odzianych w bordowo-granatowe koszulki.
Szybka kontrola przy wejściu - bilety sprawdzone i już możemy ujrzeć od środka stadion Barcelony - tego nie da opisać się słowami, jedno jest pewne robi wrażenie, które zostanie w głowie do końca życia. Po szybkim zajęciu miejsc, mogliśmy już tylko czekać na magiczną "godzinę 0", czyli rozpoczęcie spotkania. Po krótkiej chwili na płytę stadionu wybiegły obie drużyny - Barcelona w swoich tradycyjnych domowych strojach, przeciwnicy natomiast w typowych dla siebie koszulkach w biało-zielone pasy.
Doping na Camp Nou rozmija się troszkę z wyobrażeniem - nie są to gromkie okrzyk, przeplatane owacją na stojąco... jest to bardziej atmosfera "piknikowa" tj. spokojna, która ożywa przy strzeleniu bramki przez gości. Fakt, kibicie próbowali kilka razy zrobić przysłowiową falę - jednakże nie spotkało to się z większą aprobatą ze strony całego stadionu. Co do samego spotkania - każdy z nas wie jak ono przebłagało i jak się skończyło. Cóż, najsmutniejsze jest to, że po tym remisie Barcelona zleciała na drugie miejsce w tabeli - tracąc pozycje lidera na koszt Realu Madryt. Jak się okazalo nie zmieniło się to już do końca sezonu. Przygnębiająca atmosferę może podkreślić fakt wywieszenia przez katalońskich kibiców transparentu: "Vergonya" (wstyd, hańba).
W smutnych nastrojach, opuszczaliśmy stadion, ten wieczór spędziliśmy w pesymistycznych nastrojach, zastanawiając się nad przyczynami takiego wyniku...
Ostatni dzień naszego pobytu w Barcelonie to czas zwiedzania. Tu już każdy może wpisać praktycznie co innego, bo każdy poświęcał czas na inne miejsca warte zobaczenia. Wspólnie (tj. większą grupą) udaliśmy się na zwiedzanie zabytkowej katedry Sagrada de Familia. Część osób udała się na wzgórze Montjuic, inni poświęcili czas na zwiedzanie portu i Oceanarium. Późniejszym popołudniem spotkaliśmy się wspólnie zakupach w FC Botiga (mogę tylko napisać ze wspomogliśmy klub FC Barcelona konkretną sumę europejskiej waluty). Wieczorem udaliśmy się w miejsce, które było początkiem naszej przygody z Barcelona - pod Park Guell. Tu, między palmami, odbyło się świętowanie urodzin jednego z naszych przyjaciół - Bambosha, a także mały mecz "piłki nożnej" pomiędzy dwoma drużynami utworzonymi przez polskich Cules.
Następnego dnia z samego rana opuściliśmy Barcelonę.
AUTOR: eLIPeA