FCB vs. Valencia CF
Opis wydarzenia
Niedziela, 11:00. Wejście na najsłynniejsze wzniesienie Barcelony - Montjuic. Pytam po angielsku dwóch dżentelmenów o drogę na szczyt. Odpowiadają mi łamaną angielszczyzną. Okazuje się, że są Polakami. Starszy z nich był jednym z dzieci, które zostały porwane przez nazistów i tułały się po Europie przez kilka lat, by zostać w końcu przygarniętymi przez Katalończyków. Mieszkali w Barcelonie 10 lat, chodzili do szkół polskich i hiszpańskich, mieli kontakt z polską kulturą, a gdy dorośli, zostali repatriowani do Polski, do swych rodzin. To była jedna z najpiękniejszych chwil w stolicy Katalonii. Łzy wzruszenia w oczach siedemdziesięciolatka patrzącego ze szczytu Montjuic na całe miasto poruszyły mną mocniej niż architektoniczne cuda Gaudiego . Barcelona faktycznie ma duszę...
Niepokój. To słowo obrazuje moje uczucia wiążące się z podróżą do Barcelony. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Znalazłem się wśród wielu podobnych do mnie ludzi. Mimo, że dzieliła nas różnica wieku, czasem nawet kilkudziesięcioletnia, łączyła miłość do Barcelony. Nikt nie bał się powiedzieć "kocham Barcę". 26 godzin w autokarze minęło jak z bicza strzelił. Sprzyjała temu jednocząca atmosfera. Polacy od Bugu po Odrę, od Tatr po Bałtyk zaprzątali sobie głowy tylko jedną rzeczą - wypełnionym po brzegi Camp Nou .
Mimo miłej podróży nie dało się ukryć, że przybycie do hostelu było niemałą ulgą. Przyjazne powitanie przez Kolumbijkę Irene, krótkie zameldowanie, prysznic (nieważne czy za drzwiami z napisem "kobieta" czy (sic!) "człowiek") i chillout room. Pokój z niepowtarzalnym klimatem. Na ścianach plakaty Pulp Fiction, Las Vegas Parano, Big Lebowski, duża plazma. Na stoliczku rum z colą i oczywiście rozmowa o FC Barcelonie. Hleb czy Bojan? A może Bojan za Henry'ego? Szpica czy skrzydło? Miłość jest czasochłonna. Po dwóch drinkach Sagrada Familia, lekki obiad w centrum i powrót do hostelu, by przygotować się na Friday Night Feeling. Na imprezę szliśmy przez Las Ramblas, gdzie kupowaliśmy wszystko co można wypalić. Kolumna Kolumba i klub Cat Walk. W grupie około dziesięciu osób, popijając Cuba Libre, podziwialiśmy uroki miasta. Jednemu z nas szczególnie podobał się widok katalońskich zabytków... Poznane mieszkanki Nowego Jorku i sen o 4 nad ranem.
Pobudka po czterech godzinach, ale jak tu dłużej spać w dniu meczu? Poza tym punktualnie o 12 mieliśmy dokonać zakupów w sklepiku Barcelony przy Camp Nou. Botiga jak zwykle oczarowała. Wydawaliśmy pieniądze jak szaleni. Każdy z nas wyszedł bogatszy o co najmniej kilka bordowo-granatowych elementów.
Trzyipółgodzinny spacer po nieziemskim Parku Guell, a potem powrót do hostelu, by naładować baterie przed meczem. Jeszcze tylko rozlany szampan, ale nie dlatego, że czuliśmy się tak pewnie, że już przed meczem oblewaliśmy zwycięstwo, ale dlatego, że miało miejsce ogromnie ważne wydarzenie. Drugi raz w historii wyjazdów zostały przyjęte oświadczyny. Miłość w kolorach blaugrana stała się faktem. Gratulacjom nie było końca, ale czas nieubłaganie nas gonił. Ubrani w barwy klubowe, kilka zdjęć i vamos!
6 grudnia o 22:00 Mikołaj spełnił marzenie polskich kibiców najbardziej romantycznego klubu pod słońcem. Flaga FCBP i Polski oraz "Cant del Barca"! Widziałem wojaka z okolic Kłodzka, któremu pojawiły się łzy w oczach. Wojaka, który jest synonimem twardości i niezłomności, a mimo to nie potrafił powstrzymać wzruszenia.
Ekstaza! Fascynacja! Radość! Spełnienie! 4:0. Mogę porównać to spotkanie do meczu z sezonu 04/05 na Mestalla, który zakończył się zwycięstwem Katalończyków 3-0. Zamiast uczyć się na maturę, oglądałem jak Barca czaruje w ataku i niszczy w defensywie. Po meczu okrzyki "Polska! Biało-czerwoni" i do hostelu opić zwycięstwo whisky bądź pepsi. Wedle uznania.
W niedzielę, oprócz wspomnianej wycieczki na Montjuic, spacer po Passeig De Gracia, miejscu, które totalnie mnie oczarowało. Zbierzcie to, co najlepsze w Lizbonie, Londynie i Budapeszcie, a otrzymacie obraz tego co tam można znaleźć. Nawet Umberto Eco nie opisałby tego w sposób adekwatny. Na zakończenie wojaży po tym fantastycznym miejscu odwiedziliśmy jedną z tutejszych knajp. Gdy kelner dowiedział się, że jestem fanem Dumy Katalonii z Polski, olał wszystkich klientów, by porozmawiać ze mną długi kwadrans o futbolu.
Następnego dnia o 10 nadeszła pora powrotu. Mimo iż kataloński sen skończył się tak szybko, z naszych serc wylewała się radość. Gdy przez szyby autokaru patrzyłem na oddalającą się już Barcelonę, powiedziałem sobie w duchu, tak jak kiedyś niejaki Arnold Schwarzenegger, "I'll be back!" Podróż umilał nam kawalarz z Jastrzębia, sypiący swoimi wistami z prędkością tuzina na minutę (niskie ukłony). Już w pociągu do Krakowa miał miejsce jeszcze jeden miły akcent, podsumowujący cała naszą przygodę. Jeden z naszych kolegów włączył symulację meczu FCB - Real Madryt. Niesiona głośnym dopingiem Barca pokonała swoich rywali 2:1. Dobry prognostyk przed zbliżającymi się Gran Derbi. Cała wycieczka jak Passeig De Gracia. Długa, ale dzięki ogromowi wielkich i emocjonujących wydarzeń minęła w sekundę. Gra Barcy jak architektura Gaudiego. Jedyna w swoim rodzaju, uzależniająco ciekawa i perfekcyjnie wykończona. Dziękuję organizatorom (szczególnie Bartkowi i Tomkowi vel. mes que un prezes) i wszystkim uczestnikom! Merci Titi!
AUTOR: TOFFEE
Niedziela, 11:00. Wejście na najsłynniejsze wzniesienie Barcelony - Montjuic. Pytam po angielsku dwóch dżentelmenów o drogę na szczyt. Odpowiadają mi łamaną angielszczyzną. Okazuje się, że są Polakami. Starszy z nich był jednym z dzieci, które zostały porwane przez nazistów i tułały się po Europie przez kilka lat, by zostać w końcu przygarniętymi przez Katalończyków. Mieszkali w Barcelonie 10 lat, chodzili do szkół polskich i hiszpańskich, mieli kontakt z polską kulturą, a gdy dorośli, zostali repatriowani do Polski, do swych rodzin. To była jedna z najpiękniejszych chwil w stolicy Katalonii. Łzy wzruszenia w oczach siedemdziesięciolatka patrzącego ze szczytu Montjuic na całe miasto poruszyły mną mocniej niż architektoniczne cuda Gaudiego . Barcelona faktycznie ma duszę...
Niepokój. To słowo obrazuje moje uczucia wiążące się z podróżą do Barcelony. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Znalazłem się wśród wielu podobnych do mnie ludzi. Mimo, że dzieliła nas różnica wieku, czasem nawet kilkudziesięcioletnia, łączyła miłość do Barcelony. Nikt nie bał się powiedzieć "kocham Barcę". 26 godzin w autokarze minęło jak z bicza strzelił. Sprzyjała temu jednocząca atmosfera. Polacy od Bugu po Odrę, od Tatr po Bałtyk zaprzątali sobie głowy tylko jedną rzeczą - wypełnionym po brzegi Camp Nou .
Mimo miłej podróży nie dało się ukryć, że przybycie do hostelu było niemałą ulgą. Przyjazne powitanie przez Kolumbijkę Irene, krótkie zameldowanie, prysznic (nieważne czy za drzwiami z napisem "kobieta" czy (sic!) "człowiek") i chillout room. Pokój z niepowtarzalnym klimatem. Na ścianach plakaty Pulp Fiction, Las Vegas Parano, Big Lebowski, duża plazma. Na stoliczku rum z colą i oczywiście rozmowa o FC Barcelonie. Hleb czy Bojan? A może Bojan za Henry'ego? Szpica czy skrzydło? Miłość jest czasochłonna. Po dwóch drinkach Sagrada Familia, lekki obiad w centrum i powrót do hostelu, by przygotować się na Friday Night Feeling. Na imprezę szliśmy przez Las Ramblas, gdzie kupowaliśmy wszystko co można wypalić. Kolumna Kolumba i klub Cat Walk. W grupie około dziesięciu osób, popijając Cuba Libre, podziwialiśmy uroki miasta. Jednemu z nas szczególnie podobał się widok katalońskich zabytków... Poznane mieszkanki Nowego Jorku i sen o 4 nad ranem.
Pobudka po czterech godzinach, ale jak tu dłużej spać w dniu meczu? Poza tym punktualnie o 12 mieliśmy dokonać zakupów w sklepiku Barcelony przy Camp Nou. Botiga jak zwykle oczarowała. Wydawaliśmy pieniądze jak szaleni. Każdy z nas wyszedł bogatszy o co najmniej kilka bordowo-granatowych elementów.
Trzyipółgodzinny spacer po nieziemskim Parku Guell, a potem powrót do hostelu, by naładować baterie przed meczem. Jeszcze tylko rozlany szampan, ale nie dlatego, że czuliśmy się tak pewnie, że już przed meczem oblewaliśmy zwycięstwo, ale dlatego, że miało miejsce ogromnie ważne wydarzenie. Drugi raz w historii wyjazdów zostały przyjęte oświadczyny. Miłość w kolorach blaugrana stała się faktem. Gratulacjom nie było końca, ale czas nieubłaganie nas gonił. Ubrani w barwy klubowe, kilka zdjęć i vamos!
6 grudnia o 22:00 Mikołaj spełnił marzenie polskich kibiców najbardziej romantycznego klubu pod słońcem. Flaga FCBP i Polski oraz "Cant del Barca"! Widziałem wojaka z okolic Kłodzka, któremu pojawiły się łzy w oczach. Wojaka, który jest synonimem twardości i niezłomności, a mimo to nie potrafił powstrzymać wzruszenia.
Ekstaza! Fascynacja! Radość! Spełnienie! 4:0. Mogę porównać to spotkanie do meczu z sezonu 04/05 na Mestalla, który zakończył się zwycięstwem Katalończyków 3-0. Zamiast uczyć się na maturę, oglądałem jak Barca czaruje w ataku i niszczy w defensywie. Po meczu okrzyki "Polska! Biało-czerwoni" i do hostelu opić zwycięstwo whisky bądź pepsi. Wedle uznania.
W niedzielę, oprócz wspomnianej wycieczki na Montjuic, spacer po Passeig De Gracia, miejscu, które totalnie mnie oczarowało. Zbierzcie to, co najlepsze w Lizbonie, Londynie i Budapeszcie, a otrzymacie obraz tego co tam można znaleźć. Nawet Umberto Eco nie opisałby tego w sposób adekwatny. Na zakończenie wojaży po tym fantastycznym miejscu odwiedziliśmy jedną z tutejszych knajp. Gdy kelner dowiedział się, że jestem fanem Dumy Katalonii z Polski, olał wszystkich klientów, by porozmawiać ze mną długi kwadrans o futbolu.
Następnego dnia o 10 nadeszła pora powrotu. Mimo iż kataloński sen skończył się tak szybko, z naszych serc wylewała się radość. Gdy przez szyby autokaru patrzyłem na oddalającą się już Barcelonę, powiedziałem sobie w duchu, tak jak kiedyś niejaki Arnold Schwarzenegger, "I'll be back!" Podróż umilał nam kawalarz z Jastrzębia, sypiący swoimi wistami z prędkością tuzina na minutę (niskie ukłony). Już w pociągu do Krakowa miał miejsce jeszcze jeden miły akcent, podsumowujący cała naszą przygodę. Jeden z naszych kolegów włączył symulację meczu FCB - Real Madryt. Niesiona głośnym dopingiem Barca pokonała swoich rywali 2:1. Dobry prognostyk przed zbliżającymi się Gran Derbi. Cała wycieczka jak Passeig De Gracia. Długa, ale dzięki ogromowi wielkich i emocjonujących wydarzeń minęła w sekundę. Gra Barcy jak architektura Gaudiego. Jedyna w swoim rodzaju, uzależniająco ciekawa i perfekcyjnie wykończona. Dziękuję organizatorom (szczególnie Bartkowi i Tomkowi vel. mes que un prezes) i wszystkim uczestnikom! Merci Titi!
AUTOR: TOFFEE