Data19.04.200900:00 - 25.04.200923:59

MiejsceBarcelona

KategoriaWyjazdy

Opis wydarzenia

Poznań tradycyjnie był miejscem, z którego Fan Club Barça Polska rozpoczynał kolejne eskapady w stronę Katalonii, ale tym razem... Tym razem również nie było niespodzianki i kolejny raz kilkudziesięciu fanów zebrało się na tym samym co zwykle Dworcu Letnim, by po podobnej do każdej z poprzednich zbiórek, niemal identyczną z uprzednimi trasą znów podbić stolicę słonecznej Katalonii. Mimo iż niektórzy bawili w stolicy Wielkopolski dzień dłużej, na żadnej twarzy nie dało się znaleźć cienia zmęczenia. Może dlatego, że ten wyjazd, mimo iż tak podobny do poprzednich, miał być szczególny, bo uświetniony ceremonią wmurowania herbu polskiej penyi w Camp Nou i spotkaniem zarządu Fan Clubu z oficjelami FCB. Czyż nie była to wystarczająca motywacja?

 

Następnego dnia około godziny 12 w głośnikach rozległa się radosna wiadomość - oto wjechaliśmy w granice miasta! Od tej pory każdy zaczął wyczekiwać chwili, gdy świeżo wykąpany rozpocznie swój podbój stolicy Katalonii. Choć przywitała nas nie do końca katalońska pogoda, i tak było cieplej niż w Polsce. Ciekawostką jest to, że podczas gdy my paliliśmy się od śródziemnomorskiego słońca, miejscowi szczelnie opatulali się kurtkami... Co kraj, to obyczaj, można powiedzieć.

 

Tradycyjnie pierwszym celem naszych wycieczek stała się Rambla, gdzie powitała nas dobrze znana grupa ulicznych performerów na czele z Obcym, szerzej znanym wszystkim pod pseudonimem "ósmy pasażer Nostromo". Michael Jackson coraz młodszy, marmurowe posągi jak żywe, anioły jeszcze bardziej nieskazitelne - Rambla żyje pełną parą.

 

Jednym z symboli miasta jest bezsprzecznie pomnik Kolumba, łączący turystyczny deptak z dzielnicą Barceloneta. Za symboliczną opłatą można wjechać ciasną windą niemal na sam szczyt, skąd rozpościera się fantastyczny widok na centrum miasta. Port, Rambla i Barri Gothic w blasku zachodzącego powoli słońca zdecydowanie warte są grzechu, a co dopiero kilku marnych euro, których wielokrotność i tak zalega w portfelu.

 

Drugim takim punktem w mieście jest z pewnością dach Casa Mila - zaprojektowanego przez Gaudiego budynku, który zachwyca zwiedzających swoją formą... pozbawioną kątów prostych. Charakterystyczny dla Gaudiego styl przepełnia to miejsce w każdym calu. Wydawałoby się, że miejsce tego budynku jest w Parku Guell, tymczasem stoi on w samym centrum - na Passeig de Gracia. Dach to jednak nie wszystko - dla zwiedzających dostępne są również pomieszczenia mieszkalne, które swoim klimatem przenoszą do czasów z początku XX wieku. Wiekowe meble, stylowe toalety i bogato zdobione ramy luster pokazują nam to, co w tamtej epoce było najlepszego - wykwintność i styl, którym nie pogardziłaby angielska królowa.

 

Kulminacyjnym punktem tegorocznej wyprawy nie był wcale mecz, a wspomniana wcześniej ceremonia odsłonięcia crestu. Od rana dało się wyczuć podniecenie wśród wyjazdowiczów, by wreszcie około południa zwartą grupą, w towarzystwie reporterów stacji Canal+, wyruszyliśmy pod stadion. Tam już czekał na nas Xavier Bagues, członek zarządu FCB odpowiedzialny za relacje klubu z penyami. Już pod Camp Nou dołączył do nas Juan - rodowity Katalończyk, który przez kilka lat mieszkał i studiował w Krakowie. Pełnił rolę naszego tłumacza. Jest niezwykle otwarty na Polaków. Bardzo polubił nasz kraj i chętnie służy pomocą każdemu, kto zwróci się do niego z prośbą.

 

W pełnym składzie ruszyliśmy wzdłuż stadionu, by w końcu zatrzymać się przy filarze między bramą nr 79, a 80. Przemówienia prezesa Fan Clubu Barça Polska i Xaviera Baguesa były preludium do tego, na co każdy czekał od samego wejścia do autokaru. Gdy kurtyna zakrywająca herb w końcu odsłoniła skrywaną skrzętnie tajemnicę, oczom zebranych ukazała się olśniewająca płaskorzeźba wmurowana w filar podtrzymujący stadion. Na ten widok ręce same składały się do oklasków. Flesze z aparatów miejscowej prasy skupiały się na radosnych twarzach członków zarządu FCBP i Xaviera Baguesa, którzy przez kilka dłuższych chwil musieli jeszcze pozować do zdjęć. Wzajemne gratulacje i życzenia sukcesów w dalszej pracy zakończyły pierwszą część uroczystości. Większość udała się w stronę rozłożonych tu obok Botigi ogródków, by zwilżyć zmęczone od panujących upałów gardła zimnym, katalońskim piwem, podczas gdy członkowie zarządu Fan Clubu udali się na spotkanie z samym Joanem Laportą.

 

Skwar lejący się z nieba dawał się we znaki nawet najwytrwalszym Katalończykom, przyzwyczajonym do rekordowych upałów, ale grupka mężczyzn w czarnych garniturach dzielnie znosiła wszelkie niedogodności. Okulary przeciwsłoneczne starannie zasłaniały ich niecierpliwie rozbiegane oczy. "Merda!" - zaklął w myślach Joan Laporta. Najchętniej znalazłby się teraz w swoim klimatyzowanym biurze na 2. piętrze budynku klubowego przy Camp Nou, chciał jednak osobiście powitać swoich szczególnych gości. Wizyta ta była przygotowywana od roku i chciał, by wszystko było dopięte na ostatni guzik.

 

Jeden z ochroniarzy chrząknął. Wyrwany z zamyślenia Laporta odwrócił się i zobaczył swoje odbicie w przyciemnianych szybach czarnego Audi. Samochód podjechał tak cicho, że prezydent, zatopiony we własnych myślach, nawet nie usłyszał pracującego silnika. Gdy otwarto drzwi samochodu, twarz szefa FC Barcelony owiał przyjemny chłód klimatyzowanego wnętrza pojazdu. Po chwili z czeluści limuzyny wysunął się czarny but. Laporta od razu poznał, że to Armani. W jego wypastowanej powierzchni odbijała się aluminiowa felga wozu. Perfekcyjnie skrojony garnitur dopełniał doskonałego wrażenia, jakie wywarł mężczyzna, który wysiadł z limuzyny. Za nim wyszło jeszcze dwóch, nie mniej eleganckich dżentelmenów i prezydent od razu podszedł do nich z wyciągniętą ręką.

 

- Joan Laporta - przedstawił się, choć doskonale wiedzieli kim jest.

 

Po krótkiej wymianie uprzejmości weszli, ku uldze rozgrzanych głów oficjeli klubu, do chłodnego hallu klubowego budynku. Niższa temperatura podziałała rozluźniająco na każdego. Pojemna winda zawiozła po chwili wszystkich na 2. piętro. Korytarz przypominał ten z najwyższego piętra kieleckiego biurowca. Przebijał się z niego ten sam dyskretny luksus i elegancja, dobrze świadczące o guście osoby, która zajmowała się jego wystrojem. Przeszli kilkanaście metrów, po czym prawnik rodem z Barcelony wprowadził zebranych do gabinetu. Wzorem dobrego gospodarza wypełnił kryształowe szklanki szlachetnym, złocistym płynem i poczęstował gości. Choć zdziwił go odmowny gest jednego z mężczyzn, nie okazał tego na swej twarzy.

 

- Panowie - zaczął niezłą angielszczyzną - nie sposób opisać radości, jaką daje mi goszczenie tak znamienitych gości.

Na ustach trójki przybyłych mężczyzn zagościł uśmiech. Nie grzecznościowy, ale jak najbardziej szczery. Ich twarze wyrażały niekłamane zadowolenie.

- Wasz trud i poświęcenie włożone w rozwój polskiej społeczności Barcelonismo - kontynuował Laporta - są dla mnie pokazem drogi, jaką powinien iść każdy prawdziwy gospodarz. Wasze zdrowie!

 

Wypili po łyku, po czym nienajgorszym katalońskim przemówił jeden z przybyłych mężczyzn. W krótkiej mowie dziękował za pomoc okazaną przez klub i zapewniał, że w dalszym ciągu będą ciężko pracować i starać się polepszać w każdym element swojej działalności. Niezły akcent w głosie cudzoziemca pozwolił przełamać barierę oficjalności.

 

Kurtuazyjny ton tej rozmowy rozluźniał się wraz z ubywającym w butelce trunkiem. Wpierw nieśmiałe, z czasem coraz bardziej odważne żarty zaczęły dominować rozmowę. Coraz głośniejsze śmiechy i radosny ton konwersacji przerwało nagle pukanie do drzwi. Laporta zaprosił nieoczekiwanego gościa do środka i po chwili pojawił się Alfons Godall. Prezydent wstał i przedstawił mężczyznom swojego zastępcę. Gdy ten usłyszał z kim ma do czynienia, zdołał tylko wykrztusić:

- Polacy? Nareszcie!

 

Wymiana prezentów w tej atmosferze przypominała niemal wielkanocny zwyczaj obdarowywania bliskich, a przecież obecnych dzieliła nie tylko różnica wieku, ale też autorytetu. Wzajemne pozdrowienia na zakończenie rozmowy w niczym nie przypominały już sztywnych gestów z początku spotkania.

 

Zmierzchało już, gdy trójka Polaków stała przed budynkiem z Xavierem Baguesem. Oficjalny ton rozmowy znikł już dawno. Dym unoszący się z papierosów wzlatywał powoli i majestatycznie ku niebu. Załamujące się o dachy budynków promienie słońca resztkami swych dzisiejszych sił muskało marmurowy herb klubu. Wielkomiejski gwar ucichł. Rozmawiali o wszystkim... O Polsce, Katalonii, o widoku rozpościerającym się ze szczytu wzgórza Montjuic, o wszystkim tym, co ich łączyło - o Barcelonie.

 

Odjeżdżające Audi A8 niemal bezgłośnie wtopiło się w nocny krajobraz Barcelony. Laporta wciąż stał w oknie swojego gabinetu, spoglądając na nocną łunę rozświetlonego miasta. Rozmarzył się. Słyszał szum morza majestatycznie okalającego wybrzeża Katalonii. A może to tylko wzmagający się efekt wypitej whisky?

 

Środa dłużyła się każdemu. Zakupy w Botidze tradycyjnie jeszcze wzmogły podniecenie udzielające się wszystkim przed meczem. Każdy próbował swoich sposobów na skrócenie czasu. Jedni wybrali się na Tibidabo, drudzy wręcz przeciwnie - na Montjuic. Każdy miał jednak gdzieś z tyłu głowy tykający zegarek odliczający najpierw godziny, a potem minuty do pierwszego gwizdka sędziego.

 

Gdy w końcu cała grupą pojawiliśmy się na stadionie i w wyniku kilku konszachtów i twardych negocjacji udało nam się usiąść w miarę blisko siebie było już w zasadzie 1:0. To już chyba taki zwyczaj, że polski fan club na trybunach wita się szybko strzeloną bramką, za którą ni stąd ni zowąd lądują kolejne. Kolejny raz Barcelona uraczyła nas festiwalem strzeleckim, a my staraliśmy się odwdzięczyć za gościnność wspaniałym dopingiem. Mimo iż tym razem nie udało się rozkręcić meksykańskiej fali, kilka razy cały sektor przyłączał się do intonowanych przez nas przyśpiewek, a "Quien no salte, madridista!" zjednoczyło chyba cały stadion.

 

Wynik 4:0 może nie jest najwyższym, jakiego świadkiem już było FCBP, ale tak wysokie zwycięstwo zawsze wprawia w doskonały humor. Długo po meczu dało się słyszeć nasze śpiewy, długo po meczu robiliśmy zdjęcia pod świeżo wmurowanym crestem, długo jeszcze rozmawialiśmy o fantastycznej grze naszej Blaugrany... Gdy podczas powrotu autokarem do hostelu mijał nas autobus piłkarzy Sevilli, eskortowany przez policję, zdaliśmy sobie sprawę, że tak renomowany zespół po prostu nie istniał na boisku. Co też musiało się dziać za tymi przyciemnionymi szybami?

 

Kolejny dzień, ostatni podczas tego wyjazdu do Barcelony, mijał bardzo leniwie. Wolne spacery pod Łukiem Triumfalnym, szukanie ławki w cieniu w Parku de Ciutadella, rejs jachtem wzdłuż barcelońskiego wybrzeża... Wszystko bez zbędnego pośpiechu, po to by móc w spokoju nacieszyć się ostatnim dniem w mieście. 23 kwietnia w Katalonii jest dniem św. Jerzego - patrona regionu. Na pamiątkę krwi przelanej w bohaterskiej walce ze smokiem, kobiety obdarowywane są czerwonymi różami, które tego dnia sprzedawane są dosłownie na każdym rogu. Mężczyźni w zamian za to dostają od wybranek serca książki, których pełne są stragany rozstawione specjalnie na tę okazję wzdłuż całej Rambli, tętniącej wtedy życiem jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.

 

FCBP powinno reklamować swoje wyjazdy hasłem "satysfakcja gwarantowana albo zwrot pieniędzy". Kolejny wyjazd i kolejne fantastyczne bramki i wspaniałe emocje. Powrót z tak magicznego miejsca, jakim jest Barcelona jest dla każdego bardzo trudny. Pozostaje tylko myśl, że znów się do serca Katalonii wróci. Najlepiej z wiosną u boku.

 

AUTOR: Bambosh feat. Michu

 

 

Informacje dodatkowe

Wmurowanie w Camp Nou herbu FCBP