Warszawa - Gran Derbi
Opis wydarzenia
Wiosna 2009 roku. Piękny majowy weekend, który wydawałoby się niczym nie różni się od innych. Jednak na ten konkretny czas setki osób czekały ze szczególnym niepokojem. Już od piątkowego popołudnia przez warszawskie centrum przewijały się grupy, na których uniformach mieszkańcy stolicy dostrzegali herby FC Barcelony - klubu legendy, klubu, który dzień później tylko potwierdził, że gra najpiękniejszą obecnie piłkę na świecie, a może także w dziejach futbolu.
To właśnie Warszawa po raz pierwszy w historii zjazdów Fan Club Barça Polska miała zaszczyt organizować wielkie spotkanie polskich kibiców. I było to spotkanie, na które czekało całe nadwiślańskie Barcelonismo. Otóż 2 maja 2009r. miały rozegrać się na Santiago Bernabeu Gran Derbi Europa - mecz, który elektryzuje cały kibicowski świat. To właśnie spotkanie FC Barcelony i Realu Madryt jest zawsze przyczynkiem do mobilizacji kibiców jednej i drugiej strony. Teraz obóz FCBPolska miał miejsce właśnie w stolicy naszego kraju. Centralne położenie miasta sprawiło, że przybyło tu dziesiątki cules z każdego krańca Polski.
Piątkowe popołudnie upłynęło pod znakiem integracji. Za miejsce spotkania wybraliśmy Piwiarnię Warki, gdzie zgromadziliśmy się w ok. 25 osób. Skoncentrowaliśmy się na meczu koszykówki Final Four. Niestety Regal Barcelona po dobrych trzech pierwszych kwartach przegrała z CSKA Moskwa. Przy takim obrocie spraw postawiliśmy na bardziej 'wyzwoloną' formę rozrywki. Akcja pod kryptonimem 'plener' skierowała wesołą gromadę na stadion Syrenki, gdzie dokonaliśmy treningu gardeł, w tym także należy rozumieć wstępne rozśpiewanie przed meczem. Co ciekawe, chętni mogli obstawiać wynik wyścigu zaprzęgu rydwanów, przy czym rydwany należało sobie wyobrazić, a końmi był czynnik ludzki. Wygrał czarny koń.
Sobota to już zupełnie inna bajka. O podniosłości tego dnia przypomniały nam nie tylko telewizyjne i radiowe zapowiedzi meczu, ale także biało-czerwone flagi rozwieszone w całej Warszawie. Zanim dane nam było uraczyć się pojedynkiem najlepszych drużyn w Hiszpanii, skosztowaliśmy rywalizacji na własnej skórze. Przy nieustającym słońcu na jednym z ursynowskich boisk odbył się turniej o FCBP Cup. W szranki stanęło 5 zespołów, które grały systemem każdy z każdym. Turniejowe zmagania rozpoczęły się jednak dużo wcześniej niż rozbrzmiał pierwszy gwizdek sędziny. Wiemy, że większość drużyn pieczołowicie przygotowywała się do zmagań, ustalając już kilka dni wcześniej skład, taktykę, a nierzadko także dietę. To cieszy, gdyż jak można było się domyśleć prestiż turnieju był ogromny. Zmusił on zawodników do wylewania siódmych potów, a niekiedy i krwi, na rozgrzanej murawie boiska. Nie brakowało twardych starć, pięknych goli i efektownych kiksów. Także poza boiskiem i w strefie przeznaczonej dla trenerów atmosfera była gorąca. Jedni z niedowierzaniem patrzyli na kunszt managerów, inni próbowali dyskutować i przekazywać własne wskazówki. Nie mniej jednak turniej stał na dobrym poziomie i po 3 godzinach nieprzerwanej gry mogliśmy wyłonić zwycięzcę. Dzięki 3 wygranym i 1 porażce, drużyna Bongo Opole zgarnęła 9 punktów i w rezultacie FCBP Cup pojechał na południowy zachód. Triumfatorzy przypieczętowali sukces w ostatnim meczu pewną wygraną 3-0 ze Śląskimi Cules, którzy ostatecznie zajęli drugą lokatę. Na podium wskoczyła jeszcze PB Varsovia. Dalej Izba Wyższa, która z dorobkiem 2 punktów znalazła się w niższej części stawki, zaledwie 1 bramką w bilansie wyprzedzając drużynę Twojego Starego. Zaraz po turnieju zawodnicy szukali ukojenia pod prysznicami i w objęciach fizjoterapeutek. Potem już chyba wszystkie myśli ulatywały w kierunku Santiago Bernabeu.
Lokal przy ul. Marszałkowskiej zaczął zapełniać się fanami w koszulkach Blaugrany zaraz po 16.00. Mimo że do meczu pozostawało 4 godziny w naszych głowach kłębiły się przeróżne myśli, wszystkie w bordowo-granatowych odcieniach. Jedni otuchy szukali w chwili skupienia, inni oddawali się dyskusjom. Wszyscy natomiast korzystali z uroków lokalu, który dzięki sprawnej organizacji udostępnił swoje zapasy w ilościach nielimitowanych. Z każdą minutą napięcie rosło, ale drinki z sokiem żurawinowym, czy też piwo, nie pozwoliło mu przekroczyć wartości krytycznej, przynajmniej jeszcze nie teraz... Na godzinę przed meczem lokal był już właściwie pełny. Ok. 140 osób dumnie noszących herb Blaugrany gromadziło się w salach baru Below i czekało na pierwszy gwizdek pana Undiano Mallenco. Czas ten upłynął pod znakiem prognoz wyników. Bukmacher z FCBPolska przyjmował typowania, a 95% chetnych wskazywała większe lub mniejsze wygrane Barcelony, wierząc w swój końcowy sukces.
Wreszcie nadeszła godzina 20.00 i wokoło rozbrzmiał słyszalny chyba w całej Warszawie chóralny śpiew: "Tot el camp!...". Wszystkich nas przeszły ciarki, a oczy z emocji zaszły mgłą. Wiedzieliśmy, że właśnie rozpoczyna się spotkanie, które właściwie przesądzi o mistrzowskim tytule. To teraz wybiła godzina prawdy dla drużyny z Katalonii, która miała za zadanie wywieźć punkty z jaskini lwa... lwa, który na 18 ostatnich spotkań w La Liga wygrał 17 z nich, a ostatnią porażkę zanotował... w Barcelonie. W naszych szeregach nie było ani strachu, ani obaw - czuliśmy respekt i wiedzieliśmy, że może zdarzyć się tutaj wszystko. Gwizdek pana Mallenco i zaczynamy! Już w pierwszej minucie wydaliśmy z siebie pierwszy okrzyk - dobry strzał Xaviego obronił Casillas, potem kolejna niewykorzystana okazja... Jeden z moich przyjaciół powiedział, że do 20 minuty strzelimy bramkę. I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na nas akcja Królewskich... Higuain sprowadza nas (na chwilę) na ziemię. Mimo to zachowaliśmy spokój przeczuwając gdzieś w powietrzu, że Blaugranę stać na wyrównanie. Jeszcze nie zakończyliśmy szukania winnego po bramce na otwarcie, a już dynamiczną akcją lewą stroną Henry poderwał nas do dopingu i tchnął życie w cules. Gromkie "Barça! Barça!" niosło się pod sam sufit. Było to jednak nic w porównaniu z tym, co miało nadejść za chwilę. Oto w 18 minucie wspomniany wyżej Francuz wykańcza ze spokojem podanie od Messiego i całe Below eksploduje! Niewyobrażalny krzyk, dziesiątki rąk uniesionych w górę i setki uścisków pozwoliły nam odetchnąć i nabrać pewności siebie.
Mecz zaczął się od nowa, a my ze zdwojoną siłą kontynuowaliśmy doping ekipy Pepa Guardioli. Nie minęły 3 minuty, a my znów wydaliśmy z siebie huczny okrzyk radości. To kapitan Blaugrany - Carles Puyol - umieszcza głową piłką w siatce. Ręce stojących obok kolegów zacisnęły się wokół mnie, a gardło mimowolnie darło się w ekstazie triumfu. Naszym oczom ukazał się obrazek Puyola całującego kapitańską opaskę w barwach Katalonii, co jeszcze bardziej podniosło morale tym, którzy choć trochę znają jej historię. To była niezapomniana chwila, gdy 140 wiernych kibiców, w szaleńczym tańcu szczęścia, widziało jeden z najważniejszych momentów kariery wielkiego kapitana FC Barcelony.
Mecz układał się po naszej myśli, a my dopingowaliśmy na całego. Fragment wymiany ciosów niejednokrotnie wyzwalał na sali jęk zawodu, bądź głośny oddech ulgi. Wreszcie w 35 minucie nieskuteczny jak dotąd Messi wykorzystał genialny odbiór Xaviego i popisał się strzałem "w swoim stylu". Bramka na 1-3! Trzeci w przeciągu ostatnich 20 minut wystrzał radości i chóralnych okrzyków. Teraz już czuliśmy, że nie przegramy tego meczu, a wygrana jest na wyciągnięcie ręki. Do końca połowy bawiliśmy się tak, jak Barcelona bawiła się z Realem w środku pola klepiąc bezlitośnie piłkę między fatalnie bezradnymi graczami z Madrytu. Przerwa. Wychodzimy przed lokal by zaczerpnąć świeżego powietrza i dać już nieśmiało upust mistrzowskim aspiracjom. Wokoło mnie same pogodne twarze, ludzie z uśmiechami wymieniają opinie o pierwszej połowie i z niecierpliwością czekają na drugą odsłonę. Czas ten zleciał błyskawicznie i chwilę potem znów formowaliśmy szyki pod ekranem w barze.
Drugą połowę zaczęliśmy spokojnie. Z każdą chwilą jednak "o le le, o la la, ser del Barça es lo millor que hi ha" brzmiało coraz donośniej, a my coraz bardziej wierzyliśmy w końcowy sukces. Dziesięć minut sielanki drugiej połowy zakłócił jeszcze Sergio Ramos, który dał Realowi bramkę kontaktową, ale minutę później świętowaliśmy już wynik 2-4. Wielki mecz przypieczętował drugą bramką Titi Henry, co dało nam kolejny impuls do chóralnych śpiewów i gromkich braw pod adresem całej drużyny.
Barça uspokoiła grę i spokojnie kontynuowała mecz, przyprawiając o ból głowy kibiców Realu, których (na ich szczęście) nie było w naszym lokalu. My dalej śpiewaliśmy i wymownie odnosiliśmy do przeciwnika. Raz po raz Madryt się palił, a chwilę potem już kłaniał się mistrzowi. Wreszcie po kilku koronkowych akcjach w 75 minucie Lionel Messi ośmieszył Ikera Casillasa i umieścił piłkę w siatce. Ponad dwie setki rąk znów zacisnęły pięści w górze, a rozpalone do czerwoności gardła krzyczały ze szczęścia. Kolega obok mnie padł na kolana, z niedowierzaniem trzymając się za głowę... To było coś niesamowitego! 2-5, a my czuliśmy się najszczęśliwszymi ludźmi w Polsce. Upajaliśmy się widokiem bezradnych Królewskich, którzy snuli się ze spuszczonymi głowami, rozklepywani w dziecinny sposób przez Xaviego i Iniestę.
Nikt jednak nawet nie śmiał śnić o tym, co stało kilka minut później. Absolutnie fenomenalny tego wieczoru antimadridista Gerard Pique wyprowadził książkową kontrę Dumy Katalonii i po podaniu Samuela Eto'o spełnił marzenie o bramce w Gran Derbi, a nasze - o historycznym triumfie! Atmosfera w lokalu przekroczyła wartość krytyczną - Below trząsł się w fasadach! Odwrotnie na Santiago Bernabeu, gdzie nawet najstarsze duchy nie pamiętają tak dotkliwej porażki w meczu gigantów - tu było słychać tylko głuche kroki opuszczających stadion Madridistas. Temu pogromowi u nas towarzyszyła już autentyczna feta! Zaraz potem gwizdek końcowy i łzy szczęścia i niedowierzania spłynęły po kilku twarzach. Magia wdarła się do Below i zlepiała ze sobą bordowo-granatowe postaci w szaleńczych podskokach. Gdzie indziej kilka stołów i sof służyło już jako parkiet do euforystycznych tańców. To wtedy skóra zjeżyła mi się na dźwięk ponad stu gardeł, które ile sił zgodnie śpiewały "We are the champions". W sześć bramek w Madrycie nie mogłem uwierzyć długo, ale wiedziałem, że na naszych oczach tworzy się historia, którą zapamiętamy na zawsze. To tu w Warszawie 140 cules z całej Polski patrzyło jak Messi i spółka zapisuje złote zgłoski w kartach najwspanialszego klubu na Ziemi.
Krótko po zakończeniu meczu udaliśmy się przed lokal, gdzie w niewiarygodnej ekstazie, pewni swego, obwieściliśmy stolicy, kim jest nowy mistrz Hiszpanii. Raz po raz Madryt kłaniał się Blaugranie, a my przyjmowaliśmy ten fakt z nieskrępowaną satysfakcją. Blisko 40 minut fiesty z prawdziwego zdarzenia wprawiło w zachwyt przechodniów. Samochody zatrzymywały się i trąbiły, pośród flag Polski powiewały teraz też bordowo-granatowe i czerwono-żółte, a my bawiliśmy się jak na La Rambla. Śpiewano, że kto nie skacze ten z Madrytu - na Marszałkowskiej tej nocy skakali wszyscy.
Przechodzący gdzieś po drodze kibice stołecznych zdolni byli wydusić tylko smutne gratulacje, co przyjęliśmy z szacunkiem i zadowoleniem. Lokal jeszcze kilka godzin serwował nam hurtowe ilości piwa, wina i wody bez gazu. Nieskrępowani niczym do późnych godzin nocnych świętowaliśmy najcenniejsze do tej pory zwycięstwo FC Barcelony, zwycięstwa wręcz niesamowitego, autentycznego pogromu, który poruszył nawet najtwardsze dusze madryckich fanów. To oni ogłosili słynne (śmieszne?) 12 powodów, dla których to Real będzie mistrzem, to zawodnicy z Madrytu butnie wróżyli wygrane swojej ekipy, próbując nieudolnie wywrzeć presję na zawodnikach Dumy Katalonii. Tyle, że tej nocy to Barcelona, jak gdyby nigdy nic, przejechała ten sam Real, aplikując dawkę 6 bramek, po czym udała się do Katalonii, gdzie miliony cules cieszyło się na ulicach miast nie mniej szczerze, niż my - 2000 km dalej.
Niedziela mimo nocnych podbojów okazała się łaskawa. Przy śniadaniu przeglądaliśmy tytuły prasy. Na białych stronach żałobne podsumowania, a po drugiej stronie barykady barwne opisy historycznego triumfu. FCBarca.com napisała "Kastylijski kaszalot wył z bólu i upokorzenia" - ja w tym czasie świętowałem jedną z najwspanialszych potyczek, jakie pamiętam, a w tak świetnym gronie miało to wymiar szczególnie euforystyczny. Moi przyjaciele podkreślali, że dla takich chwil warto żyć - w pełni się z tym zgadzam. Wspólne dzielenie radości i smutków to piękniejszy z aspektów kibicowania, tym razem wszyscy jak jeden mąż byliśmy na szczycie. W przekonaniu wielu był to najlepszy zlot w historii Fan Club Barça Polska.
Z tego miejsca chciałbym podziękować za liczne przybycie wszystkim obecnym na zlocie i podczas meczu - tym zrzeszonym i tym nie - z którymi razem mogliśmy celebrować znakomity triumf. Szczególne podziękowania dla Hanca i Kluiverty za pomoc w organizacji oraz Natalii za wsparcie.
Wiosna 2009 roku. Piękny majowy weekend, który wydawałoby się niczym nie różni się od innych. Jednak na ten konkretny czas setki osób czekały ze szczególnym niepokojem. Już od piątkowego popołudnia przez warszawskie centrum przewijały się grupy, na których uniformach mieszkańcy stolicy dostrzegali herby FC Barcelony - klubu legendy, klubu, który dzień później tylko potwierdził, że gra najpiękniejszą obecnie piłkę na świecie, a może także w dziejach futbolu.
To właśnie Warszawa po raz pierwszy w historii zjazdów Fan Club Barça Polska miała zaszczyt organizować wielkie spotkanie polskich kibiców. I było to spotkanie, na które czekało całe nadwiślańskie Barcelonismo. Otóż 2 maja 2009r. miały rozegrać się na Santiago Bernabeu Gran Derbi Europa - mecz, który elektryzuje cały kibicowski świat. To właśnie spotkanie FC Barcelony i Realu Madryt jest zawsze przyczynkiem do mobilizacji kibiców jednej i drugiej strony. Teraz obóz FCBPolska miał miejsce właśnie w stolicy naszego kraju. Centralne położenie miasta sprawiło, że przybyło tu dziesiątki cules z każdego krańca Polski.
Piątkowe popołudnie upłynęło pod znakiem integracji. Za miejsce spotkania wybraliśmy Piwiarnię Warki, gdzie zgromadziliśmy się w ok. 25 osób. Skoncentrowaliśmy się na meczu koszykówki Final Four. Niestety Regal Barcelona po dobrych trzech pierwszych kwartach przegrała z CSKA Moskwa. Przy takim obrocie spraw postawiliśmy na bardziej 'wyzwoloną' formę rozrywki. Akcja pod kryptonimem 'plener' skierowała wesołą gromadę na stadion Syrenki, gdzie dokonaliśmy treningu gardeł, w tym także należy rozumieć wstępne rozśpiewanie przed meczem. Co ciekawe, chętni mogli obstawiać wynik wyścigu zaprzęgu rydwanów, przy czym rydwany należało sobie wyobrazić, a końmi był czynnik ludzki. Wygrał czarny koń.
Sobota to już zupełnie inna bajka. O podniosłości tego dnia przypomniały nam nie tylko telewizyjne i radiowe zapowiedzi meczu, ale także biało-czerwone flagi rozwieszone w całej Warszawie. Zanim dane nam było uraczyć się pojedynkiem najlepszych drużyn w Hiszpanii, skosztowaliśmy rywalizacji na własnej skórze. Przy nieustającym słońcu na jednym z ursynowskich boisk odbył się turniej o FCBP Cup. W szranki stanęło 5 zespołów, które grały systemem każdy z każdym. Turniejowe zmagania rozpoczęły się jednak dużo wcześniej niż rozbrzmiał pierwszy gwizdek sędziny. Wiemy, że większość drużyn pieczołowicie przygotowywała się do zmagań, ustalając już kilka dni wcześniej skład, taktykę, a nierzadko także dietę. To cieszy, gdyż jak można było się domyśleć prestiż turnieju był ogromny. Zmusił on zawodników do wylewania siódmych potów, a niekiedy i krwi, na rozgrzanej murawie boiska. Nie brakowało twardych starć, pięknych goli i efektownych kiksów. Także poza boiskiem i w strefie przeznaczonej dla trenerów atmosfera była gorąca. Jedni z niedowierzaniem patrzyli na kunszt managerów, inni próbowali dyskutować i przekazywać własne wskazówki. Nie mniej jednak turniej stał na dobrym poziomie i po 3 godzinach nieprzerwanej gry mogliśmy wyłonić zwycięzcę. Dzięki 3 wygranym i 1 porażce, drużyna Bongo Opole zgarnęła 9 punktów i w rezultacie FCBP Cup pojechał na południowy zachód. Triumfatorzy przypieczętowali sukces w ostatnim meczu pewną wygraną 3-0 ze Śląskimi Cules, którzy ostatecznie zajęli drugą lokatę. Na podium wskoczyła jeszcze PB Varsovia. Dalej Izba Wyższa, która z dorobkiem 2 punktów znalazła się w niższej części stawki, zaledwie 1 bramką w bilansie wyprzedzając drużynę Twojego Starego. Zaraz po turnieju zawodnicy szukali ukojenia pod prysznicami i w objęciach fizjoterapeutek. Potem już chyba wszystkie myśli ulatywały w kierunku Santiago Bernabeu.
Lokal przy ul. Marszałkowskiej zaczął zapełniać się fanami w koszulkach Blaugrany zaraz po 16.00. Mimo że do meczu pozostawało 4 godziny w naszych głowach kłębiły się przeróżne myśli, wszystkie w bordowo-granatowych odcieniach. Jedni otuchy szukali w chwili skupienia, inni oddawali się dyskusjom. Wszyscy natomiast korzystali z uroków lokalu, który dzięki sprawnej organizacji udostępnił swoje zapasy w ilościach nielimitowanych. Z każdą minutą napięcie rosło, ale drinki z sokiem żurawinowym, czy też piwo, nie pozwoliło mu przekroczyć wartości krytycznej, przynajmniej jeszcze nie teraz... Na godzinę przed meczem lokal był już właściwie pełny. Ok. 140 osób dumnie noszących herb Blaugrany gromadziło się w salach baru Below i czekało na pierwszy gwizdek pana Undiano Mallenco. Czas ten upłynął pod znakiem prognoz wyników. Bukmacher z FCBPolska przyjmował typowania, a 95% chetnych wskazywała większe lub mniejsze wygrane Barcelony, wierząc w swój końcowy sukces.
Wreszcie nadeszła godzina 20.00 i wokoło rozbrzmiał słyszalny chyba w całej Warszawie chóralny śpiew: "Tot el camp!...". Wszystkich nas przeszły ciarki, a oczy z emocji zaszły mgłą. Wiedzieliśmy, że właśnie rozpoczyna się spotkanie, które właściwie przesądzi o mistrzowskim tytule. To teraz wybiła godzina prawdy dla drużyny z Katalonii, która miała za zadanie wywieźć punkty z jaskini lwa... lwa, który na 18 ostatnich spotkań w La Liga wygrał 17 z nich, a ostatnią porażkę zanotował... w Barcelonie. W naszych szeregach nie było ani strachu, ani obaw - czuliśmy respekt i wiedzieliśmy, że może zdarzyć się tutaj wszystko. Gwizdek pana Mallenco i zaczynamy! Już w pierwszej minucie wydaliśmy z siebie pierwszy okrzyk - dobry strzał Xaviego obronił Casillas, potem kolejna niewykorzystana okazja... Jeden z moich przyjaciół powiedział, że do 20 minuty strzelimy bramkę. I wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na nas akcja Królewskich... Higuain sprowadza nas (na chwilę) na ziemię. Mimo to zachowaliśmy spokój przeczuwając gdzieś w powietrzu, że Blaugranę stać na wyrównanie. Jeszcze nie zakończyliśmy szukania winnego po bramce na otwarcie, a już dynamiczną akcją lewą stroną Henry poderwał nas do dopingu i tchnął życie w cules. Gromkie "Barça! Barça!" niosło się pod sam sufit. Było to jednak nic w porównaniu z tym, co miało nadejść za chwilę. Oto w 18 minucie wspomniany wyżej Francuz wykańcza ze spokojem podanie od Messiego i całe Below eksploduje! Niewyobrażalny krzyk, dziesiątki rąk uniesionych w górę i setki uścisków pozwoliły nam odetchnąć i nabrać pewności siebie.
Mecz zaczął się od nowa, a my ze zdwojoną siłą kontynuowaliśmy doping ekipy Pepa Guardioli. Nie minęły 3 minuty, a my znów wydaliśmy z siebie huczny okrzyk radości. To kapitan Blaugrany - Carles Puyol - umieszcza głową piłką w siatce. Ręce stojących obok kolegów zacisnęły się wokół mnie, a gardło mimowolnie darło się w ekstazie triumfu. Naszym oczom ukazał się obrazek Puyola całującego kapitańską opaskę w barwach Katalonii, co jeszcze bardziej podniosło morale tym, którzy choć trochę znają jej historię. To była niezapomniana chwila, gdy 140 wiernych kibiców, w szaleńczym tańcu szczęścia, widziało jeden z najważniejszych momentów kariery wielkiego kapitana FC Barcelony.
Mecz układał się po naszej myśli, a my dopingowaliśmy na całego. Fragment wymiany ciosów niejednokrotnie wyzwalał na sali jęk zawodu, bądź głośny oddech ulgi. Wreszcie w 35 minucie nieskuteczny jak dotąd Messi wykorzystał genialny odbiór Xaviego i popisał się strzałem "w swoim stylu". Bramka na 1-3! Trzeci w przeciągu ostatnich 20 minut wystrzał radości i chóralnych okrzyków. Teraz już czuliśmy, że nie przegramy tego meczu, a wygrana jest na wyciągnięcie ręki. Do końca połowy bawiliśmy się tak, jak Barcelona bawiła się z Realem w środku pola klepiąc bezlitośnie piłkę między fatalnie bezradnymi graczami z Madrytu. Przerwa. Wychodzimy przed lokal by zaczerpnąć świeżego powietrza i dać już nieśmiało upust mistrzowskim aspiracjom. Wokoło mnie same pogodne twarze, ludzie z uśmiechami wymieniają opinie o pierwszej połowie i z niecierpliwością czekają na drugą odsłonę. Czas ten zleciał błyskawicznie i chwilę potem znów formowaliśmy szyki pod ekranem w barze.
Drugą połowę zaczęliśmy spokojnie. Z każdą chwilą jednak "o le le, o la la, ser del Barça es lo millor que hi ha" brzmiało coraz donośniej, a my coraz bardziej wierzyliśmy w końcowy sukces. Dziesięć minut sielanki drugiej połowy zakłócił jeszcze Sergio Ramos, który dał Realowi bramkę kontaktową, ale minutę później świętowaliśmy już wynik 2-4. Wielki mecz przypieczętował drugą bramką Titi Henry, co dało nam kolejny impuls do chóralnych śpiewów i gromkich braw pod adresem całej drużyny.
Barça uspokoiła grę i spokojnie kontynuowała mecz, przyprawiając o ból głowy kibiców Realu, których (na ich szczęście) nie było w naszym lokalu. My dalej śpiewaliśmy i wymownie odnosiliśmy do przeciwnika. Raz po raz Madryt się palił, a chwilę potem już kłaniał się mistrzowi. Wreszcie po kilku koronkowych akcjach w 75 minucie Lionel Messi ośmieszył Ikera Casillasa i umieścił piłkę w siatce. Ponad dwie setki rąk znów zacisnęły pięści w górze, a rozpalone do czerwoności gardła krzyczały ze szczęścia. Kolega obok mnie padł na kolana, z niedowierzaniem trzymając się za głowę... To było coś niesamowitego! 2-5, a my czuliśmy się najszczęśliwszymi ludźmi w Polsce. Upajaliśmy się widokiem bezradnych Królewskich, którzy snuli się ze spuszczonymi głowami, rozklepywani w dziecinny sposób przez Xaviego i Iniestę.
Nikt jednak nawet nie śmiał śnić o tym, co stało kilka minut później. Absolutnie fenomenalny tego wieczoru antimadridista Gerard Pique wyprowadził książkową kontrę Dumy Katalonii i po podaniu Samuela Eto'o spełnił marzenie o bramce w Gran Derbi, a nasze - o historycznym triumfie! Atmosfera w lokalu przekroczyła wartość krytyczną - Below trząsł się w fasadach! Odwrotnie na Santiago Bernabeu, gdzie nawet najstarsze duchy nie pamiętają tak dotkliwej porażki w meczu gigantów - tu było słychać tylko głuche kroki opuszczających stadion Madridistas. Temu pogromowi u nas towarzyszyła już autentyczna feta! Zaraz potem gwizdek końcowy i łzy szczęścia i niedowierzania spłynęły po kilku twarzach. Magia wdarła się do Below i zlepiała ze sobą bordowo-granatowe postaci w szaleńczych podskokach. Gdzie indziej kilka stołów i sof służyło już jako parkiet do euforystycznych tańców. To wtedy skóra zjeżyła mi się na dźwięk ponad stu gardeł, które ile sił zgodnie śpiewały "We are the champions". W sześć bramek w Madrycie nie mogłem uwierzyć długo, ale wiedziałem, że na naszych oczach tworzy się historia, którą zapamiętamy na zawsze. To tu w Warszawie 140 cules z całej Polski patrzyło jak Messi i spółka zapisuje złote zgłoski w kartach najwspanialszego klubu na Ziemi.
Krótko po zakończeniu meczu udaliśmy się przed lokal, gdzie w niewiarygodnej ekstazie, pewni swego, obwieściliśmy stolicy, kim jest nowy mistrz Hiszpanii. Raz po raz Madryt kłaniał się Blaugranie, a my przyjmowaliśmy ten fakt z nieskrępowaną satysfakcją. Blisko 40 minut fiesty z prawdziwego zdarzenia wprawiło w zachwyt przechodniów. Samochody zatrzymywały się i trąbiły, pośród flag Polski powiewały teraz też bordowo-granatowe i czerwono-żółte, a my bawiliśmy się jak na La Rambla. Śpiewano, że kto nie skacze ten z Madrytu - na Marszałkowskiej tej nocy skakali wszyscy.
Przechodzący gdzieś po drodze kibice stołecznych zdolni byli wydusić tylko smutne gratulacje, co przyjęliśmy z szacunkiem i zadowoleniem. Lokal jeszcze kilka godzin serwował nam hurtowe ilości piwa, wina i wody bez gazu. Nieskrępowani niczym do późnych godzin nocnych świętowaliśmy najcenniejsze do tej pory zwycięstwo FC Barcelony, zwycięstwa wręcz niesamowitego, autentycznego pogromu, który poruszył nawet najtwardsze dusze madryckich fanów. To oni ogłosili słynne (śmieszne?) 12 powodów, dla których to Real będzie mistrzem, to zawodnicy z Madrytu butnie wróżyli wygrane swojej ekipy, próbując nieudolnie wywrzeć presję na zawodnikach Dumy Katalonii. Tyle, że tej nocy to Barcelona, jak gdyby nigdy nic, przejechała ten sam Real, aplikując dawkę 6 bramek, po czym udała się do Katalonii, gdzie miliony cules cieszyło się na ulicach miast nie mniej szczerze, niż my - 2000 km dalej.
Niedziela mimo nocnych podbojów okazała się łaskawa. Przy śniadaniu przeglądaliśmy tytuły prasy. Na białych stronach żałobne podsumowania, a po drugiej stronie barykady barwne opisy historycznego triumfu. FCBarca.com napisała "Kastylijski kaszalot wył z bólu i upokorzenia" - ja w tym czasie świętowałem jedną z najwspanialszych potyczek, jakie pamiętam, a w tak świetnym gronie miało to wymiar szczególnie euforystyczny. Moi przyjaciele podkreślali, że dla takich chwil warto żyć - w pełni się z tym zgadzam. Wspólne dzielenie radości i smutków to piękniejszy z aspektów kibicowania, tym razem wszyscy jak jeden mąż byliśmy na szczycie. W przekonaniu wielu był to najlepszy zlot w historii Fan Club Barça Polska.
Z tego miejsca chciałbym podziękować za liczne przybycie wszystkim obecnym na zlocie i podczas meczu - tym zrzeszonym i tym nie - z którymi razem mogliśmy celebrować znakomity triumf. Szczególne podziękowania dla Hanca i Kluiverty za pomoc w organizacji oraz Natalii za wsparcie.