To był dziwny facet. Wielki piłkarz i postać sprzeczna, niejednoznaczna, enigmatyczna. Jakby ciągle toczył ze sobą wewnętrzny dialog, miotając się pomiędzy próbą rozróżnienia dobra od zła, a chęcią życia w zgodzie z lustrzanym odbiciem. Był podwójnym agentem, który odebrał Barcelonie Alfredo di Stéfano. Jeszcze jako piłkarz w poszukiwaniu lepszych zarobków zamienił „Blaugranę” na Real Madryt. Ba, w najpodlejszych dla Hiszpanii czasach sympatyzował z generałem Francisco Franco. Ale culés wolą pamiętać jego 333 trafienia w barwach Barçy i w sumie 18 zgarniętych tytułów. Josep Samitier - wielki piłkarz i po prostu dziwny facet.

 

„Jedenaście par butów” to tytuł filmu Francisco Roviry-Belety, w którym w 1954 roku wystąpił Josep Samitier. Na zdjęcia znalazł czas gdzieś pomiędzy niewyobrażalnie urzekającą grą w piłkę, podbojem kolejnych kobiecych serc, a rozsławianiem swoją podobizną wysublimowanego smaku wermutu Cinzano. Był prekursorem piłkarskiego celebryty. Barcelońska ulica go kochała. Zresztą, z wzajemnością. W trakcie wakacji w Cadaques wolny czas spędzał w towarzystwie Salvadora Dalí, ekscentrycznego surrealisty. Obaj naznaczyli epokę, w której żyli, choć w zupełnie przeciwstawnych dziedzinach. Dalí opowiadał „Samiemu” o swoich obrazach. W rewanżu gwiazda Barcelony próbowała nauczyć malarza gry w piłkę. A potem, w towarzystwie innych przedstawicieli katalońskiej bohemy, po prostu cieszyli się życiem.

 

Wywodzący się z robotniczej rodziny Samitier urodził się 2 lutego 1902 roku w Barcelonie. Dzieciństwo spędził w dzielnicy Can Batlló, tuż obok potężnego zakładu włókienniczego. Po szkolnych zajęciach ukrywał się w ciemnych zakątkach ulicy Muntaner, gdzie nierzadko widywano piłkarzy „Blaugrany”. Ponoć przesiadywał na stadionie Barçy przy ul. Indústria nawet wówczas, gdy był on zupełnie pusty. Mecze „Dumy Katalonii" obserwował jednak z balkonu domu, w którym narodziła się jego miłość do barcelonismo.

Rok po dołączeniu do Barçy zadebiutował w oficjalnym meczu. Kibice wołali na niego „El Mag". W 1925 roku był najlepiej opłacanym piłkarzem w Hiszpanii. Należał do mitycznej zgrai Jacka Greenwella, z Paulinho Alcántarą, Félixem Sesúmagą, Franzem Platko i Ricardo Zamorą w składzie. W 1928 roku, po zdobyciu przez „Blaugranę” Pucharu Króla, z balkonu katalońskiego parlamentu, na osławionym Plaça Sant Jaume, wykrzyczał: „Przed wyjazdem obiecaliśmy wam, że wygramy. Dziś przynosimy wam to trofeum". W sumie pod bordowo-granatową banderą uzbierał dwanaście tytułów mistrza Katalonii, jedno mistrzostwo Hiszpanii i pięć Pucharów Króla.

 

Po sporze z władzami Barcelony postanowił dołączyć do grającego dla „Królewskich" Zamory, z którym utrzymywał przyjacielską więź. W stolicy Hiszpanii spędził jednak tylko dwa lata. Mimo to, pomógł Realowi w zdobyciu mistrzostwa Hiszpanii i Pucharu Króla.

 

W pewnej chwili zniechęcił się do futbolu. Wolał pławić się w odbitym blasku dawnej sławy. Szybko jednak zatęsknił za futbolem. Postanowił zostać trenerem. Trafił do Atlético Madryt, gdzie zastąpił legendarnego Freda Pentlanda, jednak szkoleniową karierę „Konika Polnego” brutalnie przerwał wybuch wojny domowej. Na jej początku głośno plotkowano o jego przywiązaniu do nacjonalistycznych idei gen. Francisco Franco, w związku z czym został aresztowany przez milicję anarchistów. Chwilę po zwolnieniu zbiegł do Francji, a „Marca" nadała mu status „męczennika" tamtych czasów. W październiku 1936 roku, za namową Zamory, postanowił wznowić piłkarską karierę i dołączył do OGC Nice. W 82 potyczkach wpakował 47 bramek, co pozwoliło mu na dumny powrót do Hiszpanii.

Na fali drugiej młodości Pepe został trenerem „Blaugrany”, z którą wywalczył m.in. pierwsze po szesnastoletniej przerwie mistrzostwo Hiszpanii. Potem było już tylko gorzej. Po trzech latach posuchy uznano, że „Sami" lepiej poradzi sobie w roli skauta i dyrektora technicznego. Kiedy w czerwcu 1950 roku zawitał na Estadi de Sarria, obejrzał nieznanego wówczas na zachodzie Europy László Kubalę. Samitier uparł się, że sprytny i błyskotliwy Węgier zostanie nową gwiazdą „Dumy Katalonii". Po wielu niełatwych rozmowach i przedłużających się staraniach Kubala wreszcie trafił do Barçy. A potem? Potem wybudowano Camp Nou, bo Les Corts nie mogło pomieścić wszystkich, którzy chcieli zobaczyć Węgra w akcji. Ot, instynkt Samitiera.

 

W połowie lat 50. Barça chciała dodać Kubali partnera do boiskowego tanga. Padło na Alfredo di Stéfano. „Sami" osobiście pilotował transfer argentyńskiego napastnika, ale wychowanek River Plate Buenos Aires trafił ostatecznie do Realu Madryt. Okazało się, że Samitier po cichu współpracował z „Królewskimi". Jako podwójny agent od początku dążył do umieszczenia di Stéfano w Madrycie. „Sami” prowadził brudną grę, opartą o kłamstwo i cynizm. I jak to zazwyczaj z barcelonismo bywa, cios nadszedł z najmniej oczekiwanej strony. Ze środka, z samego serca. W końcu Katalończycy tak mają. Dotknięci culés zburzyli wówczas pomnik dawno przebrzmiałego idola. Czterdzieści lat później „Blaugrana” przebaczyła Samitierowi. 16 września 1993 roku w ceremonii nazwania jednej z ulic Zona Universitaria (tuż obok Mini Estadi) na cześć Pepe wziął udział m.in. prezydent Josep Lluís Núnez. Oczywiście, na uroczystości nie zabrakło samego Alfredo di Stéfano. Drwiące parsknięcie historii? Nie, dzieje Barçy w pigułce.

 

Mateusz Bystrzycki

 

Pytanie konkursowe: Na początku kariery piłkarskiej Pepe Samitier spotkał w szatni Barcelony swojego przyjaciela z dzieciństwa. Podaj jego imię i nazwisko, ew. powszechnie używaną ksywkę.