Jest 17 stycznia 1968 roku. Narcís de Carreras właśnie został prezydentem FC Barcelony. W przypływie emocjonalnego uniesienia wypowiada słynne już słowa: „Barcelona to coś więcej niż klub. Barcelona to więcej niż miejsce, gdzie idziesz obejrzeć spotkanie, więcej niż każda z tych spraw. To duch zakorzeniony w każdym z nas, barwy, które kochamy ponad wszystko”. I tak już zostało, na zawsze. Barça to więcej niż klub.

 

Dumna fraza wypowiedziana przez Narcísa de Carrerasa przeżywa obecnie trudne chwile. Aktualnie sprawująca klubową władzę świta skutecznie zadbała o to, aby „Blaugrana” była postrzegana jak korporacyjny moloch, a dumnie brzmiące hasło uległo degradacji i wypłowieniu. Tak, jakby wokół „Dumy Katalonii”, pozostało już tylko przykre wspomnienie dawnej magii. Ale historia pozostaje ta sama, niezmienna. I nikt i nic już tego nie zmieni.

 

„Blaugrana” to zbiór ściśle określonych wartości i sposób na życie, który zakłada spoglądanie w bogatą przeszłość kulturowo-społeczną klubu z Les Corts. Projekt i działalność FC Barcelony sprawiły, że już zawsze będzie ona postrzegana ponad osiągane wyniki sportowe. Zaryzykuję twierdzeniem, że niemal wszystko, co dobre w obecnej Barcelonie, jest wypadkową historii, która jak nigdzie indziej, głównie ze względów geopolitycznych, zaznaczyła swoją rolę. Katalońska tożsamość Barçy jest bezcenna i niezbywalna, bo stanowi powód do dumy i niezaprzeczalny kapitał moralny. W trudnych czasach, kiedy upadały największe piedestały, „Blaugrana” ocalała głównie dzięki wierności względem siebie. Dowodów ku temu historia dostarcza aż nadto, choć spoglądanie na jej karty przypomina raczej toksyczną melancholię. W końcu los nigdy nie oszczędzał Barçy. Jedno z najbardziej ponurych wydarzeń w annałach „Dumy Katalonii” dotyczy - a jakże - rywalizacji z Realem Madryt.

 

W 1943 roku zaciekli przeciwnicy spotkali się w meczu półfinałowym o Puchar Króla. W rozegranym na Les Corts spotkaniu FC Barcelona wygrała 3:0, więc na rewanż na madrycki stadion Chamartín jechała pewna siebie. W dniu meczu włodarze Realu wydali oświadczenie, w którym napisano, że przy okazji pierwszego meczu piłkarze „Królewskich” byli przez culés wyszydzani i lżeni. W związku z powyższym do wejściówek dołączono gwizdki, których jazgot miał przeszkodzić gościom w skutecznej grze. Tuż przed meczem do szatni Katalończyków wtargnął szef biura bezpieczeństwa frankistowskiego państwa. - Nie zapominajcie, że część z was gra w piłkę tylko dzięki wspaniałomyślności reżimu - powiedział. Dodatkowe wyjaśnienia tej zakamuflowanej groźby nie były potrzebne. Po wyjściu na boisko piłkarzy FC Barcelony przywitał przytłaczający ryk madridistas. Bramkarz Barçy wpuścił aż 11 goli, głównie dlatego, że przez całe spotkanie musiał stać poza własnym polem karnym. Kibice Realu rzucali bowiem w niego różnymi przedmiotami, co nie zostało zauważone przez sędziów i delegatów hiszpańskiego związku piłkarskiego. W pomeczowym protokole nie odnotowano również wykrzykiwanych przez stołecznych kibiców haseł: „Katalońskie gówna”, „Jestem frankistą i madridistą”, a także „Barça to ku…a”. Skończyło się na 11:1 i awansie „Królewskich” do finału Pucharu Króla. Ich Króla.

 

Mateusz Bystrzycki

 

Pytanie konkursowe: Jak nazywał się szef biura bezpieczeństwa, który przed meczem na Chamartín odwiedził piłkarzy FC Barcelony w szatni?