Superpuchar Europy kojarzony jest raczej z piłkarskimi wczasami. Zawodnicy drużyn, które okazały się najlepsze w Lidze Mistrzów i Lidze Europy robią sobie kilkudniową przerwę w przygotowaniach przedsezonowych, żeby pojechać na kolejny sparing z mocnym rywalem. Przedstawiciele klubów udzielają kilku wywiadów, pozują do fotek z lśniącymi świeżo zdobytymi trofeami, a potem wychodzą na boisko, żeby powalczyć o kolejny puchar, którego renoma jest raczej sprawą dyskusyjną.

 


Bo czy można cieszyć się porównywalnie z triumfu w rozgrywkach, w których do rozegrania jest dokładnie 1 mecz? Owszem, eliminacje to długa droga, ale sam finał raczej nie interesuje wielu fanów, poza kibicami zainteresowanych drużyn. Czym innym jest w końcu podniesienie trofeum za wielomiesięczny trud w lidze czy pucharze, gdzie rozegrać trzeba od kilkunastu do kilkudziesięciu spotkań. Gdy już zdobędzie się Ligę Mistrzów lub Ligę Europy, Superpuchar jest tylko wykałaczką po dobrym obiedzie; żeby nasycony mógł jeszcze z klasą odejść od stołu kończąc w ładnym stylu genialny miniony sezon. Dodatkowym smaczkiem może być od czasu do czasu to, gdy o trofeum ubiega się drużyna, która wywalczyła tryplet, czyli Ligę Mistrzów, a także krajowe ligę i puchar. Wówczas zespół podejmuje walkę z samym sobą, w celu zdobycia w jednym roku wszystkich możliwych błyskotek, które poza trzema wymienionymi są raczej tylko ładnym dodatkiem. Aczkolwiek odkąd Barcelona udowodniła w 2009 roku, że nie tylko w teorii, ale również w praktyce, można wygrać wszystkie rozgrywki w jednym roku kalendarzowym, nawet te mniej znaczące, takie jak Klubowe Mistrzostwa Świata i krajowy superpuchar, wydaje się, że wyrównanie tego niezwykłego osiągnięcia legendarnej już drużyny Guardioli, stanowi dodatkowy smaczek.


Jednocześnie odnoszę wrażenie, że Superpucharowi Europy mocno pomogło to, że już trzeci rok z rzędu zagościł na piłkarskich peryferiach. Do 2013 roku areną starć był sezon w sezon kameralny (liczący niecałych 20 tys. miejsc) stadion Luisa II w Monako, ale już 2 lata temu zwycięzcy Ligi Mistrzów i Ligi Europy zmierzyli się poza Księstwem. Pierwszy eksperyment przeprowadzono w Pradze, która co prawda gości sporadycznie największych tuzów europejskiej piłki, ponieważ drużyny z tego miasta oglądamy czasem w fazie grupowej różnych rozgrywek, a kilka lat temu mecze w Lidze Mistrzów w stolicy Czech rozgrywali piłkarze Víktorii Pilzno, przez co mieli przyjemność przekonać się z bliska o potędze FC Barcelony, która głównie za sprawą hat-tricka Messiego zmaltretowała drużynę naszych południowych sąsiadów aż 4:0. Rok temu Superpuchar Europy zawitał do walijskiego Cardiff, czyli kolejnego miejsca na futbolowej mapie Europy, gdzie najważniejsze klubowe rozgrywki na świecie ogląda się wyłącznie w telewizji. Tego lata przekonaliśmy się po raz kolejny, że włodarze UEFA mają świetne poczucie humoru i dlatego europejski Superpuchar został rozegrany w Azji, co jednak nie dziwi biorąc pod uwagę to, że przecież na futbolowej mapie Europy mamy chociażby takie państwa jak Azerbejdżan, Armenia czy Izrael. Ale mimo, wydawać by się mogło, kontrowersyjnego wyboru, efekt końcowy spełnił oczekiwania. Bo choć Gruzja to pod względem piłkarskim skansen, a największe gwiazdy takie jak Kacha Kaładze, Kobiaszwili, Iaszwili, Demetradze czy bliźniacy Arweładze (z których tylko Szota zrobił prawdziwą karierę) rozsiadły się na emeryturze, to spragnieni wielkich emocji kibice z tego kraju wykonali kawał świetnej roboty, żeby zamienić sparing pomiędzy dwoma hiszpańskimi potęgami w prawdziwe święto. Ale to nie tylko fani futbolu i piłkarze obu zespołów mieli udział w tym, że każdy, kto udał się na mecz do Tbilisi, na pewno do końca życia będzie wspominał tę przygodę jako jeden z najpiękniejszych momentów w życiu. Ten kraj, ten klimat, ci ludzie, tworzą i pielęgnują coś, co oszałamia już od pierwszego spojrzenia. Ale po kolei.


Z pełną kartą pamięci


„Z różnych miast pochodzą, zawsze najwierniejsi…” – fragment motta Fan Club Barça Polska po raz kolejny okazał się być kluczem przy wyjeździe na mecz, ponieważ nasza 4-osobowa grupa reprezentowała aż 3 różne miasta; Olsztyn, Poznań i Warszawę. Ale nie mogło nas tam zabraknąć, w końcu to tylko 2000 km w jedną stronę, czyli tyle samo ile mamy do Barcelony. I jeszcze można było w miarę wygodnie przebyć ten dystans samolotem, czyli oszczędziliśmy sobie tradycyjnej ponad 20-godzinnej wycieczki autokarowej, która co prawda ma swoje ogromne plusy i pozwala na przednią integrację, ale przy naszej niedużej paczce, nie była konieczna. Po przylocie do Kutaisi zostaliśmy zabrani z lotniska przez Davida (Ormianina, który mieszkał przez kilka lat w Polsce, przez co włada naszym językiem lepiej niż 80% rodzimych użytkowników Internetu), który w czasie naszego krótkiego niestety pobytu, zawiózł nas do kilku wspaniałych miejsc, oprowadził, wytłumaczył zwyczaje, znalazł nocleg, a nawet uratował nas na jednych poprawinach. Ale nie uprzedzajmy faktów.


Gruzja to górzysty kraj, który urzeka swoim pięknem. Poza zabytkami wybudowanymi przez człowieka, rzuca na kolana przede wszystkim obiektami stworzonymi ręką natury. Niestety żałuję, że spędziliśmy tam tak mało czasu, bo zobaczyliśmy tylko mały wycinek tego, co można i trzeba zwiedzić. Niemniej jednak już na „dzień dobry” mieliśmy okazję przekonać się jak wielki potencjał drzemie w państwie, które powierzchnią niewiele przewyższa łączną powierzchnię województw mazowieckiego i wielkopolskiego. Godzinę po wylądowaniu wybraliśmy się do Kanionu Martvili, gdzie mogliśmy zakosztować kąpieli w lodowatym strumyku, która przy potwornym upale okazała się zbawienna. Następnie ruszyliśmy na krótką przejażdżkę pontonem po kanionie, w którym kilka widoków zapiera dech w piersiach.


Na swojej trasie odwiedziliśmy również malowniczy Kanion Okatse. Aby się do niego dostać, trzeba przejść około 2 km różnymi krętymi i bardziej lub mniej pochyłymi ścieżkami po parku, a następnie pozostaje tylko podziwiać widoki. Tutaj trasę można zwiedzać wyłącznie pieszo. Turyści idą po konstrukcji zawieszonej około kilkudziesięciu metrów nad kanionem. Nawet osoby bez lęku wysokości odczuwają tu respekt dla przestrzeni, ale takich widoków nie można przegapić.


Ale Gruzja to nie tylko kaniony i góry. Odwiedziliśmy też skalne miasto Uplisciche znajdujące się nad rzeką Mtkwari, w którym można podziwiać system pomieszczeń wykutych w kamieniu i połączonych schodami bądź tunelami. Na naszej podróżniczej mapie nie mogło zabraknąć również Gori - miejscowości, z której pochodził Stalin i w której znajduje się jego muzeum, oraz dom, w którym zbrodniarz urodził się i spędził pierwsze 4 lata życia. Najładniejszym natomiast punktem, które odwiedziliśmy było jednogłośnie miasto Mccheta (wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO), w którym można było podziwiać kościół Sweti Cchoweli, w którym znajduje się relikwia – stopa Andrzeja Apostoła.


Nic jednak nie opowie lepiej historii współczesnej Gruzji niż przejażdżka po niewielkich miejscowościach. W każdej z nich można spotkać praktycznie te same obrazki; ogromne budynki – stare wielopiętrowe bloki i hotele, które opuszczone przed wieloma laty coraz bardziej popadają w ruinę i obrastają roślinnością. Wręcz postapokaliptyczne klimaty, które przyciągnęłyby nie tylko fanów fantastyki, ale również paintballa – aż chciało się zatrzymać się polatać tam z markerami. Znak czasów wielkiej potęgi imperium sowieckiego, czyli wielkiego marnotrawienia środków. Teraz nieprzydatne niszczeją i coraz bardziej splatają się z gruzińską florą. Są też ślady historii, która pisała się na naszych oczach przed kilkoma laty. Jadąc przez Gori David pokazał nam kolejne szczegóły: „Widzicie ten budynek? Jak była wojna, spadła na niego bomba.” Kilkadziesiąt metrów dalej zwalniamy przy kolejnym bloku: „Patrzcie, tu są dziury po kulach” – pokazuje nam przewodnik. Gdy wyjeżdżamy z miasta i jedziemy autostradą, dostajemy kolejną szybką lekcję gruzińskiej historii najnowszej w pigułce: „Tamte domy…” – wskazuje ręką David. Rozglądamy się i faktycznie w odległości 1,5-2 km od naszej trasy można bez problemu dostrzec duże osiedle domków zbudowanych według jednego wzoru. Z daleka wyglądają na całkiem nowe. Długo nie trzeba czekać aż dowiemy się dlaczego nam je wskazał: „Tutaj między innymi wysiedlili ludzi z terenu, który przejęła Rosja. Zajęli 20% naszego terytorium.”


Stolica tętniąca życiem


Na osobną wzmiankę zasługuje stolica Gruzji – Tbilisi. Jadąc tu spodziewaliśmy się, że po wojnie i w obliczu tego, że wybieramy się do raczej niezbyt zamożnego kraju, zastaniemy tu miasto pokroju Sosnowca (i to tego z żartów). Nic bardziej mylnego. Ulice pełne są ludzi, wszędzie można znaleźć sklepy, kantory, restauracje, gdzie człowiek spełni swoje potrzeby płacąc przy tym śmiesznie niskie pieniądze. Ceny wielu produktów są w całej Gruzji wręcz kuriozalne i śmieszyło nas za każdym razem to, że jedząc syty obiad w centrum miasta, w jego z najbardziej chyba znanym punkcie, przy Placu Wolności, praktycznie nie byliśmy w stanie przekroczyć za posiłek dla naszej czwórki kwoty 100 zł. Poza bardziej znanymi miejscami Tbilisi, takimi jak zamek Narikala i znajdujący się obok niego pomnik Matki Gruzji, do których dostać można się kolejką linową i z góry podziwiać całe stare miasto, charakteryzującym się fantazyjnymi kształtami Mostem Wolności oraz innymi znanymi atrakcjami, warto po prostu przejść się bocznymi uliczkami miasta. Wrażenie jest niesamowite. Można podziwiać bardzo ciekawe drewniane balkony, ale bez względu na wszystko człowiek od pierwszego spojrzenia ma wrażenie, że jest w zupełnie innym miejscu niż Europa.


Jeszcze ciekawiej robi się, gdy zapada zmrok. Wszystkie knajpki zapełniają się ludźmi; turystami, ale też miejscowymi. Najbardziej zaskoczeni byliśmy tym, ilu Gruzinów bawi się na mieście w poniedziałkowy wieczór. A atrakcji jest sporo. Można posiedzieć przy fajce wodnej w zagłębiu knajpek typu "sheesha lounge", iść do klubu, posiedzieć w kawiarni przy muzyce na żywo, albo coś zjeść. Ciekawostką jest to, że w wielu restauracjach, w których stoliki stawione są na zewnątrz, zamontowane są spryskiwacze. W interwałach czasowych w powietrzu, obok gości rozpylana jest nieduża dawka wody. Dzięki temu powietrze jest dużo chłodniejsze i da się spokojnie wysiedzieć w przyjemnej temperaturze nawet jeżeli przez kilkanaście godzin temperatura nie schodziła poniżej 30 stopni, rozgrzewając bruk do czerwoności. Miasto jest kolorowe, wesołe i tętniące życiem, zewsząd słychać rozmowy, śmiechy i muzykę graną na żywo. Mimo tego wszystkiego da się wyczuć, że mieszkańcy Tbilisi odczuwają jakiś kompleks położonego nad morzem Batumi, które kojarzy im się z czymś znacznie ładniejszym i zaznaczają, że to właśnie tam „wyjeżdżają latem wszystkie ładne dziewczyny”.


Z pełnym brzuchem


O kuchni gruzińskiej można by było napisać wiele. Dominują w niej dania mięsne; z kurczaka, baraniny, wołowiny i wieprzowiny, które są bardzo sycące. Sztandarowe potrawy to chaczapuri (pieczywo z wkładem, najczęściej owczym serem i jajkiem lub z kurczakiem), chinkali (pierogi z wszelkiego typu nadzieniem, które spożywa się w taki sposób, że najpierw odgryza się rożek, następnie wypija cały bulion ze środka, a na koniec można już normalnie zjeść całość), charczo (gulasz roztarty na krem z kawałkami mięsa). Do tego Gruzini pasjonują się we wszelkich pastach z warzyw, orzechów i ziół. Do posiłku warto spróbować lokalnego piwa, które dobrze orzeźwia, lub wina, które jest najsłynniejszym tutejszym towarem eksportowym. Moja wskazówka: jeżeli decydujesz się tu na posiłek, zamów pieczywo. Jego smak jest niesamowity, bez względu czy zamówi się chleb biały czy ciemny. Dodatkowo polecam spróbować czaczę (tamtejszą wódkę owocową) oraz zatrzymać się w sklepie z winem, w których ogromna większość pełni również rolę pijalni, więc od razu można spróbować zakupionego trunku.


Gościnny jak Gruzin


Najbardziej chyba pozytywnym zaskoczeniem nie były dla nas niskie ceny, ładna pogoda i widoki, ale przede wszystkim mieszkańcy Gruzji. Mimo dość przeciętnej zamożności ludzie ubierają się schludnie i naprawdę dobrze trzeba się natrudzić, żeby znaleźć kocmołucha znanego z polskich obrazków. Nawet w wioskach osoby dość skromnie ubrane są czyste i zadbane. Ale to tylko pryszcz jeżeli chodzi o ich całościowy odbiór. Gruzini to przede wszystkim ludzie bardzo życzliwi i otwarci, ale też da się odczuć wrażenie, że mają ogromne poczucie wolności. Już po kilkugodzinnym pobycie tutaj, miałem wrażenie, że dużo lepiej jestem w stanie dogadać się z mieszkańcem małej górskiej wioski, niż z sąsiadem zza Buga – oczywiście pod względem obyczajów czy stylu życia, a niekoniecznie ze względów lingwistycznych.


Gruzini to w 90% chrześcijanie, a tolerancję pojmują w bardzo piękny i prosty sposób, który oznacza ni mniej ni więcej jak uczciwość i gościnność, przy czym zupełnie nie przypomina ona chorej doktryny multi-kulti. Tutaj każdy jest życzliwy, ale wymagane jest przestrzeganie zasad gospodarza, choć drobne uchybienia w etykiecie na nikogo nie ściągną kłopotów. Po zakończeniu wycieczki w Kanionie Okatse usiedliśmy w barze w wiosce nieopodal, żeby napić się piwa po zrobieniu bardzo męczącej trasy w pełnym słońcu. Traf chciał, że przy stoliku obok biesiadowali lokalni panowie. Jeśli dobrze zrozumieliśmy obchodzili coś w stylu poprawin po weselu, aczkolwiek w spotkaniu nie uczestniczyły kobiety. Siedząc obok nich, zdążyliśmy zamówić coś do picia, a zaraz potem biesiadnicy przynieśli nam ze swojego stołu różnego rodzaju smakołyki: pieczywo, grillowane warzywa, świeże owoce i rewelacyjne ciasto. Nie minęło 20 minut jak zostaliśmy po prostu zaproszeni do ich stołu. I mimo, że nie byliśmy w stanie za bardzo porozmawiać (nie znamy gruzińskiego, a gospodarze żadnego innego języka), czuliśmy się doskonale. Tamada (czyli mistrz ceremonii) co rusz wznosił toasty z orzeźwiającego chłodnego wina i zabawa robiła się coraz bardziej intensywna. Gruziński obyczaj głosi, że gość nie może wyjść niezadowolony. Dlatego też mieliśmy najeść się, napić, wznieść toast, itd. Pewnie gdybyśmy zostali chwilę dłużej, zaproponowałoby nam nocleg, a może i któryś z nas wróciłby do Polski z żoną. Gospodarze spisali się na medal, niemniej jednak tempo biesiady w połączeniu ze zmęczeniem podróżą powodowało, że pojawiła się obawa o to, żebyśmy nie  przepadli już pierwszego dnia. Na szczęście z odsieczą przyszedł nasz przewodnik David, który siedział niedaleko i wyciągnął nas z uroczystości, przy czym odchodne okupiliśmy trzema szybkimi kolejkami wina, przez co podróż dalsza podróż do Tbilisi (około 300 km) minęła niczym błyskawica. Gruzini po prostu kupili nas swoją otwartością.


Ale to nie jedyna sytuacja, w której przekonaliśmy się, że to właśnie na tym niedużym azjatyckim kraju powinniśmy się wzorować w kwestii przyjazności dla turystów. Gdy dotarliśmy do Tbilisi spotkało nas przykre rozczarowanie (chyba jedyne podczas całego wyjazdu), gdy okazało się, że nie jesteśmy w stanie skontaktować się z osobą, która wynajęła nam apartament (za pośrednictwem popularnego serwisu). To nas nie załamało i postanowiliśmy poszukać pomocy… w najbliższym barze. Kilkadziesiąt metrów od naszej pierwotnej i zarazem niedoszłej lokalizacji przy Placu Wolności, znajduje się bardzo popularny lokal o nazwie Warszawa. Właścicielami są Polacy, menu i różne motywy są typowo polskie, a specjalnością jest cytrynówka robiona na czaczy, która kosztuje 2 GEL (czyli około 3,50 zł za 40 ml). Przebywający tam Gruzin, który jak okazało się był szefem innego lokalu, w 5 minut znalazł nam bardzo tani i przyjemny pokoik w hostelu, do którego musieliśmy przejść niecały kilometr. Odtąd Warszawa stała się naszym punktem orientacyjnym i odwiedzaliśmy go codziennie, żeby porozmawiać z przemiłą obsługą, a także gośćmi, którzy często również byli Polakami.


Podczas kilku dni spędzonych w Gruzji przekonałem się o kilku rzeczach; daleko nam (Europie) do tych ludzi, jeżeli chodzi o kulturę i przyjazność. W życiu chyba nie widziałem tak zadowolonego z siebie i z życia miasta. Osoby krzyczące na ulicy lub ubliżające komuś – łącznie 2 przez 3 dni. Obie krzyczały na kogoś przez telefon. Złodzieje – brak, zwyrole patrzący spode łba na obcych – brak, cwaniaczki próbujący orżnąć człowieka – brak, żebracy – tych akurat było kilku, ale w 99% przypadkach byli to Cyganie, chamki mające jakieś „ale” do tego, że ktoś ośmiela się chodzić w koszulkach Barcelony – 1, przy czym był to typowy burak w skarpetach i sandałach, którego ktoś przyniósł na bucie z Polski B, wieśniackie zachowanie – 2, obaj Polacy, obaj z gatunku przemycających do samolotu ogórki kiszone, z czerwonymi spoconymi ryjami od wypitej z siatki wódy na lotnisku (chociaż można jak człowiek na tymże lotnisku usiąść i napić się z kubeczka) i z czerwonymi od klaskania po lądowaniu łapami. Zaczepki i „krojenie barw” – nie stwierdzono, w związku z czym pewnie w mniemaniu wielu ćwierćinteligentów Gruzini muszą jeszcze sporo nauczyć się o kibicowaniu. Gdy byliśmy zaczepiani to tylko po to, żeby ustawić się do zdjęcia. Mieliśmy jeszcze jeden spór dotyczący pieniędzy z właścicielką apartamentu, w którym spędziliśmy ostatnią noc, który wyniknął z nieporozumienia, ale nie trzeba chyba dodawać, że został rozstrzygnięty elegancko i na naszą korzyść.


Pojechać do pięknego miasta, gdzie nikt nie chce dać ci w gębę, oszukać, dokonać na tobie rozboju i nie trzeba co 2 minuty sprawdzać czy jeszcze masz portfel – całkiem fajna sprawa. Można by było powiedzieć, że Gruzini rozumieją, że skoro żyją z turystyki, to oni są tu właśnie dla tychże turystów a nie na odwrót. Można by było tak powiedzieć, ale tu przyjaźni są wszyscy, a nie tylko niektórzy.


Wielkie nadzieje


Po spędzeniu dwóch wspaniałych dni w cudownym miejscu, spotykając wyłącznie przyjaznych i życzliwych ludzi, podświadomie czuliśmy, że ten wyjazd będzie jeszcze bardziej wyjątkowy. We wtorkowy wieczór, odpoczywając po zwiedzaniu miasta przed meczem, Paweł żartował sobie, że wcale nie obraziłby się jakby było 7:5 albo 5:4. Ale oczywiście zdawaliśmy sobie, że takie wyniki nie mają prawa się zdarzać w takich meczach. Im bliżej było do zachodu słońca, tym bardziej miasto "iberyzowało się". O ile w poniedziałek sporadycznie widywaliśmy na ulicy ludzi w koszulkach Barcelony, tak teraz wszyscy nosili barwy Sevilli lub bordowo-granatowe. Oczywiście zdarzali się też inni, głównie w emblematach Bayernu, Galaty i Fenerbahçe, ale nie zabrakło też kilku przebierańców w białych szmatach imitujących koszulki Realu i z napisem „Ronaldo” na plecach, a jakość wykonania tych podrabianych ścierek budziła głównie litość. Oczywiście nie zabrakło zwyczajowych dyskusji o piłce zarówno ze sprzymierzeńcami, jak i rywalami. Ze zdziwieniem przyjmowaliśmy ogromne zdziwienie Hiszpanów i Katalończyków, którzy nie mogli uwierzyć, że przyjechaliśmy aż z Polski (ludzie, spójrzcie na mapę, gdzie jesteśmy my, a gdzie Sewilla; kto tu ma daleko i kto powinien się dziwić?), ale wytłumaczyliśmy im to samo, o czym pisałem na wstępie – przecież to tylko 2 000 km, czyli tyle co do Barcelony. Bardzo przyjemne było to, że gdy wspominaliśmy o tym, że reprezentujemy Fan Club Barça Polska, to dość często inni kibice kojarzyli nas z aktywności. Ponad 50 wyjazdów na mecze robi swoje. Ale za każdym razem musieliśmy powtarzać 2 razy, że łącznie liczymy 1 200 członków, bo dla Hiszpanów było to nie do ogarnięcia. Fani Sevilli byli dla nas bardzo otwarci, ale momentami traktowali nas aż za bardzo protekcjonalnie. Jeden dziennikarz próbował mi nawet tłumaczyć, że jeżeli noszę koszulkę z esteladą, to nie jest to wcale symbol FC Barcelony, ale nie chciałem wdawać się w dyskusję, że jednak zdaję sobie z tego sprawę i nasza świadomość jest trochę większa niż im się wydaje. Tak czy inaczej restauracje powoli zaczęły zamieniać się w gniazda kibiców obu drużyn, a w powietrzu wisiała atmosfera wspaniałego widowiska.


Po dotarciu pod stadion stwierdziliśmy, że organizatorzy bardzo mądrze przemyśleli kwestię wejścia, ponieważ zamknęli dla posiadaczy biletów trochę większy obszar, przez co po pierwszej szybkiej kontroli można było w strefie wewnętrznej pójść jeszcze do normalnego sklepu chociażby po picie. Oczywiście tutaj atmosfera była już tylko z minuty na minutę lepsza. Co robiliśmy przez ostatnie minuty przed meczem? Standard: krótka pogadanka z kibicami FCB, zdziwienie „z Polski? Wow, że też wam się chciało”, a potem wspólna fotka, wymiana uprzejmości i znowu to samo. W przytłaczającej przewadze byli oczywiście Gruzini, ale nie zabrakło też Hiszpanów, Katalończyków, Turków, Rosjan, Ukraińców, Syryjczyków, a nawet Greków (z Penya Barcelonista d’Atenes). 90% ludzi, którzy szli na mecz, jak wspomniałem na wstępie, raczej nie miała zbyt często kontaktu z piłką takiego formatu, dlatego zobaczenie Messiego, Suáreza czy Sergiego „Admirała” Roberto (dzięki, Michał, za to ładne określenie naszego wychowanka!) było dla nich świętem. To było czuć w powietrzu i nam też się to udzielało. Po tym co przeżyliśmy od wyjścia z samolotu na lotnisku w Kutaisi i przez stopniowe kumulowanie coraz większej liczby pozytywnych bodźców po prostu wiedzieliśmy, że ten wieczór nie może być przeciętny, że tu musi zdarzyć się coś wyjątkowego. A potem wydarzyło się jedno: widowisko przerosło nasze najśmielsze oczekiwania.


Byłem tam i widziałem na własne oczy


Nikomu nie trzeba mówić jakim rywalem jest Sevilla. Drużyna, na której obecnym kształcie odcisnął piętno José Maria del Nido zawsze była zespołem grającym twardo, a nawet brutalnie. Zawodnicy andaluzyjskiej drużyny, której trenerem jest obecnie Unai Emery dzielą się na takich, którzy potrafią bardzo ładnie grać w piłkę i tych, którzy potrafią bardzo mocno kopnąć przeciwnika. Drużynę opuściło latem kilku porządnych piłkarzy, takich jak Bacca, Fernando Navarro, Aleix Vidal czy Mbia, ale udało się pozyskać na ich miejsce kilku ciekawych zastępców takich jak Immobile, Konoplyanka, Krohn-Dehli, Kakuta i N’zonzi, co wobec braku możliwości pozyskania w tym oknie transferowym jakiegokolwiek piłkarza przez Barçę naprawdę nie jest złym wynikiem. Osłabienia były po jednej i drugiej stronie w tym największym był niewątpliwie brak Neymara, który nadrabiał zaległości z chorób, które powinien przejść jako dziecko. Trochę przerażające wydawało się również wystawienie Mathieu na lewej obronie, ale powtarzaliśmy sobie, niesłusznie, że może tym razem nie będzie tak źle w jego wykonaniu. I gdy już siedzieliśmy, już trafiliśmy na swoje miejsca na stadion, ledwo zdążyliśmy się rozejrzeć, a zaczęło się prawdziwe Widowisko.


Najpierw Banega z wolnego chciał pokazać, że jeżeli chodzi o Argentyńczyków, to w rzutach wolnych nie ma sobie równych. Ale nie musiał czekać nawet 5 minut na odpowiedź Messiego, który po kolejnych dziesięciu zupełnie sprowadził kolegę na ziemię. Widzowie trochę zbaranieli, bo spodziewali się obejrzeć mecz, a nie trening wolnych, ale nie można powiedzieć, żeby byli zawiedzeni. Niestety niezbyt duża liczba osób z Półwyspu Iberyjskiego mocno odcisnęła piętno na dopingu, bo choć jeszcze fani Barcelony potrafili wykrzesać z siebie pojedyncze komendy, tak zupełnie zawiedli kibice Sevilli, którzy przecież śpiewając swój hymn potrafią zmrozić niejednego przeciwnika. Jednak mimo tego, wydarzenia na boisku spowodowały, że trudno było skupić się na czymś innym. Jeszcze przed przerwą Luis Suárez próbować pokonać Beto w sytuacji sam na sam strzałem po ziemi, ale gdy to się nie udało, szybko zrehabilitował się wykładając piłkę do Rafinhii, który bez problemu wepchnął ją do siatki. Wynik do przerwy gwarantował spokój, a gdy po przerwie po błędzie obrońcy Suárez podwyższył na 4:1, wszyscy zaczęli zgodnie kiwać głowami, że już chyba można iść do domu. Myślami odlecieć musieli też również piłkarze Luisa Enrique, którzy najwyraźniej zaczęli myśleć o ustawieniu na piątkowe spotkanie z Bilbao. Barcelona odpłynęła tak daleko, że nawet gol Reyesa nie zburzył spokoju i dopiero gdy po kolejnym błędzie Mathieu sprokurował karnego dla Sevilli, którego na bramkę zamienił Gameiro, zaczęła się prawdziwa panika. Luis Enrique jeszcze przy stanie 4:2 zdjął z boiska Iniestę i zastąpił go Bartrą, ale gdy po golu kontaktowym przy linii bocznej ustawił się „Admirał”, a na tablicy świetlnej sędzia pokazał, że zmieni Rafinhę, kibice zaczęli przecierać oczy ze zdziwienia. Na boisku mieliśmy jedną z najmniej kreatywnych formacji środkowych w historii klubu: Mascherano, Busquets, Rakitić, Sergi Roberto. Piłkarze, z którymi można raczej rozbijać ataki przeciwnika niż kreować grę w nieszablonowy sposób, a biorąc pod uwagę to, że w 2 połowie zupełnie z gry w ataku wyłączył się Alves (który w pierwszej części meczu był naprawdę świetny), a po drugiej stronie „szalał” Mathieu, wszystko wskazywało na to, że do końca meczu będziemy wyłącznie bronić jednobramkowej przewagi. Ale perspektywa tego gdybania szybko się zmieniła, ponieważ podobnie jak Banega Messiemu, tak Emery postanowił rzucić wyzwanie Enrique, ale nie jeżeli chodzi o wolne, tylko zmiany. Efekt był piorunujący; pierwsza akcja, błąd Bartry, Immobile wykłada patelnię Konoplyance, a ten tylko dostawia nogę. Szok! Z 4:1 zrobiło się 4:4. Kibice z Turcji spojrzeli po sobie i na ich twarzach widać było, że po głowie chodzą im tylko dwie myśli (pierwszą z nich było „Allahu Akbar”, a drugą to, że 10 lat temu tak właśnie wyglądał u nich finał Ligi Mistrzów). Barcelona wygląda jak po ciężkim knockdownie, a do tego jeszcze chwilę temu pozbawiła się kolejnych atrybutów z przodu na rzecz utrzymania wyniku, który w tym momencie nie był już wcale taki korzystny. Jeżeli drużyna odrabia 3-bramkową stratę to znaczy, że jest w gazie, a my nie mamy czym na to odpowiedzieć. Na szczęście nasz środek pola zaczął grać coraz lepiej i nawet Sergi Roberto odebrał kilka ważnych piłek. W końcówce gra się zaostrza i gwizdek dodał otuchy, że może Lucho jest w stanie po raz ostatni postawić do pionu swoich podopiecznych, żeby ci przyłożyli się do wygrania. Przy czym Messiemu ani Suárezowi nie trzeba było tego powtarzać, a pozostałym nawet powtarzanie na niewiele mogło się zdać.


W pewnym momencie, prawie niepostrzeżenie na boisku pojawił się Pedro, który zmienił Mascherano. Trudno powiedzieć na ile była to genialna intuicja Enrique, a na ile zmiana wymuszona. W końcu na ławce został tylko nieopierzony Sandro, wiecznie zawodzący Munir (warto wspomnieć, że to piłkarz, na którego, gdy wchodził do pierwszej drużyny, był większy hype niż na Messiego i prawie takie jak na Bojana, po debiutanckim golu w La Liga trafił do reprezentacji, a potem mimo kilkunastu prób jego licznik zatrzymał się na 1 trafieniu dla FCB, które to miało miejsce 24. sierpnia ubiegłego roku) oraz Adriano, któremu trener nie chciał jednak zaufać i nie zdecydował na wpuszczenie na boisko w trakcie meczu nawet wobec tragikomicznego występu Mathieu. Wejście na plac gry Kanaryjczyka nie zostało przyjęte nazbyt entuzjastycznie, ale trudno się temu dziwić. Wychowanek Barcelony zaliczył raczej przeciętny sezon, a biorąc pod uwagę jego charakterystykę trudno było oczekiwać, że będzie w stanie zmienić obraz gry. Bo oczywiście Pedro jest typem zawodnika, który na okrągło biega, walczy i w każdym meczu zostawia sporo zdrowia, to jednak nie kojarzy się z nieszablonowymi zagraniami, które rozrywają obronę przeciwnika, a często wręcz podpala się, przez co wiele osób mówi o nim jako o jeźdźcu bez głowy. Początku w Tbilisi też nie miał wymarzonego: pierwsza akcja, faul taktyczny i żółta kartka. Biorąc pod uwagę to, jak zaostrzyła się gra, można było odnieść wrażenie, że skrzydłowy meczu nie dokończy, ale zrobił to w wielkim stylu. Dogrywka pełna była dynamicznych zwrotów akcji i raz za razem piłka gościła pod jedną lub drugą bramką (przy wyraźnej jednak przewadze Barcelony), ale wynik nie ulegał zmianie. Aż przyszła 115. minuta. Po kolejnym przewinieniu piłkę na 20 metrze od bramki Beto ustawił Messi. Patrząc na wyśmienitą formę Argentyńczyka i to, że strzelenie 3 goli z wolnych w 1 meczu byłoby kolejnym historycznym wyczynem, nikt nie miał wątpliwości w jaki sposób Barcelona rozegra decydującą akcję. Messi podbiegł do piłki i uderzył na prawy słupek. Na drodze piłki wyrósł obrońca, który zatrzymał ją ręką i gdy wszyscy gracze w bordowo-granatowych strojach podnieśli rozpaczliwie ręce do góry słusznie domagając się karnego, "dziesiątka" Barcelony postanowiła wyręczyć sędziego. Futbolówka spadła pod nogi Argentyńczyka, więc ten bez zastanowienia posłał płaski strzał na lewo. Beto zdołał jeszcze lekko wybić piłkę na bok, ale jako pierwszy dopadł do niej Pedro. Pewne mocne uderzenie nad leżącym bramkarzem i mamy 5:4. Trybuny ryknęły, zawodnicy wybiegli z ławki rezerwowych a strzelec gola po rajdzie w stronę trybun i skasowaniu chorągiewki w narożniku boiska, utonął w objęciach kolegów. Ostatnich 5 minut to obrazek znany z hiszpańskich boisk: szaleńcze ataki Sevilli i dużo przepychanek. Na koniec doskonałą okazję zmarnował Konoplyanka, który źle dostawił nogę mając przed sobą w zasadzie pustą bramkę i chwilę później sędzia zakończył mecz.


Piłkarze i kibice oszaleli. Mecz, który wydawał się być zwykłym towarzyskim pojedynkiem, poprzez swoją dramaturgię urósł do rangi potyczki, którą trzeba wygrać. Takie zwycięstwa budują morale i na długo pozostają w pamięci. Kibice obu zespołów, nawet Sevilli, mogą czuć się zadowoleni, ponieważ ich drużyna pokazała ogromny charakter, a o wyniku końcowym zadecydował detal. Mało który mecz potrafi dostarczyć takich emocji i wątpię, żebym w najbliższym czasie miał przyjemność oglądać równie pasjonujący spektakl, a co dopiero na nim być. Na koniec obejrzeliśmy dekorację piłkarzy, dowiedzieliśmy się o tym, że Pedro stał gdzieś z boku, a później razem z innymi kibicami udaliśmy w stronę centrum Tbilisi na świętowanie sukcesu. To było idealne podsumowanie naszej gruzińskiej przygody.


Serdecznie dziękuję kolegom: Błażejowi, Michałowi i Pawłowi, dzięki którym znalazłem się na Superpucharze, Gruzinom za perfekcyjne ugoszczenie oraz zawodnikom, że uczynili ten wieczór jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń w moim życiu. Takie chwile sprawiają, że później człowiek nie zastanawia się nad tym czy warto tłuc się na drugi koniec świata za ukochaną drużyną. To po prostu trzeba robić. Żyć bez tych emocji i doświadczeń to tak jakby trochę umrzeć. Dlatego życzę Wam wszystkim i sobie również, żeby najbliższy sezon, który już w pierwszym meczu otworzyliśmy z prawdziwym p… rzytupem, potoczył się zgodnie z hitchcockowskim przepisem na dobry film. Trzęsienie ziemi już było.

 

 

AUTOR: Jan Komosiński

Foto: Błasiu, Michał, Sharif, własne