- Szczegóły
- 01/10/2015
- Marek Palarczyk
- Wyjazdy/Zloty
14 września, dla grupy kibiców Blaugrany z Polski, był jedną z tych dat, na które czeka się tygodniami z niecierpliwością. Tego dnia ruszał kolejny wyjazd na mecz, inaugurujący nową edycję Ligi Mistrzów, AS Roma kontra FC Barcelona. Tym razem, wybraliśmy się do oddalonego od Warszawy, o jedynie 2137 km Rzymu. Garstka kibiców rozpoczęła podróż w stolicy, a zdecydowana większość wsiadła do autokaru w Katowicach.
Gdy wszyscy byli już na swoich miejscach, odurzeni emocjami i wyobrażeniami na temat tego, co czeka nas na miejscu, mogliśmy formalnie zacząć kolejny wyjazd zorganizowany przez Fan Club Barca Polska.
Podobno to, co się dzieje w autokarze, zostaje w autokarze. Uchylając rąbka tajemnicy, jeżeli ktoś z podróżujących nie zdążył nigdy wcześniej usłyszeć rytmicznych hitów muzycznych z enigmatycznym refrenem "bo ja kocham ją mocno", czy tajemniczym "je*ać miłość " to po 3 godzinach zdążył opanować je do perfekcji. Gdzieś między ożywionymi dyskusjami na temat futbolu, do ostatniego niezmordowanego podróżującego, trafionymi w dziesiątkę pytaniami w środku nocy "jak się czujesz?" i drżącymi szeptami do Najwyższego " Boże... moje nogi" , z widokami na urokliwe włoskie Dolomity, dojechaliśmy do wiecznego miasta.
W trakcie parkowania pod hotelem można było usłyszeć piski podniecenia i ogólne ożywienie, a to za sprawą znanego francuskiego hipermarketu, który znajdował się zaledwie parę kroków od miejsca zakwaterowania. Po szybkim prysznicu i trochę dłuższych zakupach we wspomnianym markecie, nasi kibice zaczęli podbijać Rzym. Jedni wybrali bardziej konwencjonalne rozrywki jak zwiedzanie i uraczanie się pysznym włoskim jedzeniem. Inni zaś, może mniej klasyczne... ale tu jest czas na pozostawienie pola dla wyobraźni.
Rzym późnym wieczorem robi kolosalne wrażenie, unikając tłumu i upału, można w pełni rozkoszować się jego pięknem. Jednak, jak dało się zasłyszeć w kuluarach, to dla większości osób największą atrakcją okazała się podróż z rzymskim taksówkarzem. Włoscy kierowcy opanowali do perfekcji przeglądanie koleżanek na facebooku w trakcie jazdy, używanie klaksonu zamiast kierunkowskazu oraz jazdę pod prąd środkowym nieistniejącym pasem, a to zdecydowanie namiastka tych emocji.
Po krótkim odpoczynku, rano, tuż po śniadaniu i wykwaterowaniu z hotelu ruszyliśmy pod miejsce, gdzie ze względu na wspomnienia, serce kibica Barcelony zawsze zabije mocniej, czyli oczywiście pod rzymskie Stadio Olimpico. Po wstępnych oględzinach terenu wokół stadionu, znowu ruszyliśmy w miasto,chłonąć atmosferę la dolce vita. Jednak i tak każdy czekał w podekscytowaniu na godzinę 20.45.
Około 120 minut przed meczem, zaczęliśmy zbierać się nieopodal stadionu na schodach (nie, nie słynnych hiszpańskich, zwykłych choć równie efektownych). Jako tak duża grupa odznaczająca się kolorami granatowo- bordowymi, byliśmy nie lada atrakcją dla sympatyków drużyny AS Roma. Spotkaliśmy się z miłymi gestami, prośbami o wspólne zdjęcia, szczególnie od uroczych Włoszek, ku uciesze męskiej części wyjazdu.
Gdy większa grupa w końcu znalazła się na stadionie ( a przez skrupulatność włoskiej policji nie było to najłatwiejsze). Kilku katalońskich kibiców zaczęło intonować hymn i inne znane przyśpiewki, wtedy też wspólnie zaczęliśmy zdzierać gardła. Staraliśmy się z całych sił, ale gdy kibice AS Romy zaczęli wyśpiewywać swój hymn, przystanęliśmy na chwilę, żeby chłonąć atmosferę tego miejsca.
Mimo, iż w meczu nie zobaczyliśmy gradu goli, dzikości i wypluwania płuc przez piłkarzy, to warto było oglądać takie widowisko na żywo.
Na szczególne wyróżnienie zasłużył prawdopodobnie gol sezonu rozgrywek Ligi Mistrzów 2015/2016, szkoda tylko, że był to gol autorstwa Alessandro Florenziego, a nie któregoś z cracków Barcelony. No cóż... podobno nie można mieć wszystkiego.
Zdarliśmy gardło, połamaliśmy kciuki, wstrzymywaliśmy oddech, nadużywaliśmy najpopularniejszego słowa każdego Polaka, oddaliśmy serce na tej trybunie, ale to niestety nie wystarczyło do zwycięstwa. Jak już zdążyliśmy się przyzwyczaić, po ostatnim gwizdku jedynie Jeremy Mathieu podziękował za wsparcie wszystkim kibicom, którzy łącznie z nami zasiadali na trybunie gości, chwała mu za to!
Zmęczeni, ale w ogólnie nie najgorszych humorach ( z wyjątkami, ale nie rozdrapujmy ran), upojeni atmosferą rzymskich wakacji i stadionowego gwaru udaliśmy się w drogę powrotna do naszego kraju.
Następnego dnia, późnym wieczorem nastąpił czas na gorzkie pożegnanie. Aczkolwiek, nie ma tego złego, przecież niedługo znowu się spotkamy, będą kolejne wyjazdy za naszą ukochaną drużyną i może jeszcze wrócimy na mecz do tego zjawiskowego miejsca. Ale wtedy na pewno pełną piersią będziemy mogli wykrzyczeć VENI! VIDI! VICI!
Eliza Gawarzyńska